Deszczowe Alentejo
O Alentejo pomyśleliśmy z Koenem w zeszłym tygodniu po tym, jak trochę w nieplanowany sposób trafiliśmy do tej prowincji wracając z hiszpańskiej Huelvy. Po przekroczeniu granicy zauważyliśmy, że mamy równie blisko do Évory, co do Isla Canela. Pomysł, jak spędzić kolejny dzień wolny, przychodzi zatem bez trudu. Alentejo z Évorą i zachodnim wybrzeżem to cel kolejnej naszej wycieczki. I tylko pogoda trochę nam nie sprzyja, bo od rana niebo zasnute szarymi chmurami i leje jak z cebra…
Zachęceni doświadczeniami z poprzedniej wycieczki wybieramy znowu mniejsze, boczne drogi. Dlatego zamiast jechać autostradą prawie prosto do Évory przejeżdżamy przez Silves, Messines, a później coraz mniejszymi dróżkami przez Serra do Caldeirão. Tak małymi, że w pewnym momencie asfaltówka zmienia się w zwykłą polną drogę. Żwirek chrzęści pod kołami, ale nasz citroen świetnie daje sobie radę. Później docieramy do większej drogi i stamtąd przez Castro Verde i Beja docieramy do Évory.
Do tego miasta jakoś szczęścia nie mam. Kiedy byłam tu w 2006 r. – padało. Teraz też pada. Chociaż gdy udaje nam się znaleźć miejsce do zaparkowania prawie w samym centrum, deszcz przestaje lać i zaczyna ledwie kropić. Fajnie, idziemy na spacer po mieście. Mijamy katedrę, docieramy do Templo Romano z II w. n.e. Świątynia ta w czasach Inkwizycji służyła za miejsce kaźni ofiar, a jeszcze później – jako rzeźnia. Zaglądamy do muzeum miejskiego i włóczymy się po mieście, dochodząc w końcu do ciekawego akweduktu, pod którego przęsłami wybudowano domy. Gdy wracamy do samochodu zaczyna znowu lać. Évora żegna nas strugami deszczu.
Ponieważ w poprzednim tygodniu nie udało nam się znaleźć kamiennego kręgu w Hiszpanii to kolejnym punktem na trasie wycieczki są menhiry w Alentejo. Czapki z głów dla Portugalczyków, którzy tak poustawiali znaki, że zarówno do kamiennych kręgów, jak i menhiru dojeżdżamy jak po sznurku. Wszystkie głazy mają około 7 000 lat i stoją w samym środku plantacji dębów korkowych. Zresztą Alentejo to jedna wielka plantacja. Mamy szczęście, kiedy jesteśmy na miejscu przestaje padać. Więc możemy zrobić sobie przyjemny spacer wśród drzew i kamieni. Przy menhirze jesteśmy zupełnie sami. Przy kamiennym kręgu spotykamy parę turystów. Na rowerach! W taką pogodę…
Stamtąd jedziemy już prosto na wybrzeże. Chociaż może lepiej byłoby powiedzieć, że bezpośrednio na wybrzeże, bo prostej drogi po raz kolejny nie obieramy. Ale gdy dojeżdżamy do Alcácer do Sal, miasteczka położonego na południe od Setúbalu, postanawiamy zrobić sobie przerwę i napić się czegoś ciepłego. Po raz kolejny gdy wysiadamy z samochodu przestaje lać. Mamy trochę szczęścia ;) Miasto jest malowniczo położone nad rzeką Sado. My jednak tym razem zamiast spacerować chowamy się w knajpce przed zimnem :)
Po rozgrzaniu się wsiadamy do citroena i wyruszamy na południe, ku wybrzeżu. Mijamy Grândolę bokiem, prawie dojeżdżamy do Sines i… ponieważ znowu leje, decydujemy się nie robić przystanku w mieście. Na rondzie przed nim prawie skręcamy w bok w drogę, którą dojechalibyśmy do Porto Covo. Prawie, bo pomiędzy drogą do portu a tą, którą powinniśmy pojechać, dostrzegamy jakiś polny dukt. Jedziemy tam!
A tam znajdujemy plażę, fabrykę i tory kolejowe. I polną drogę prowadzącą dosłownie wzdłuż wybrzeża na południe. Czyli równoległą do trasy, którą powinniśmy normalnie jechać. Jednak asfaltówka nie zapewniłaby nam takich widoków i takiej zabawy! Robimy sobie kilka postojów po drodze, nie przejmując się siąpiącym deszczem i za każdym razem obiecując sobie, że to już ostatni taki przystanek, bo mokro. Ale widoki nie pozwalają nam dotrzymać tych obietnic ;)
W końcu tuż obok Porto Covo znajdujemy przepiękną opustoszałą plażę. Prowadzą na nią śliskie kamienne schody. Nie zastanawiamy się długo i po chwili jesteśmy na dole, ścigając się z falami, które są tego dnia niesamowicie wysokie. Przebiegamy od jednej łachy piasku do drugiej, unikając wzburzonej wody. Chowamy się w maleńkich jaskiniach wyrzeźbionych w klifach. Cała piękna plaża tylko dla nas!
W końcu wspinamy się na jedną z większych formacji skalnych, do której możemy dojść tylko kiedy woda odpływa. Tam zatrzymujemy się, żeby popatrzeć na potężne fale, wzburzony ocean i wodę rozbryzgującą się o sąsiednie skały. Stojąc tam czujemy, jak nasze schronienie drży za każdym razem, kiedy uderza w nie rozpędzona fala. Niesamowite wrażenie.
Z Porto Covo kierujemy się ku Przylądkowi św. Wincentego. Jednak z powodu gęstych chmur nie ma szans na zobaczenie zachodu słońca, zatem postanawiamy ominąć ten punkt programu i jedziemy prosto do Lagos na pyszną kolację, czyli smaczne zakończenie mokrego i pełnego ciekawych przeżyć dnia ;)
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
A parasole są?
Parasole? Toż to by było pójście na łatwiznę ;)
Aj, nigdy nie udało mi się dotrzeć do Evory mimo szczerych chęci! Ale wszystko przede mną. Te domki pod Akweduktem – rewelacja! I ładna ta opuszczona plaża. Lubie takie miejsca
Evora w deszczu jest prześliczna, więc pewnie przy pogodzie w ogóle jest niesamowicie. Z domkami to nieźle wykombinowali, żeby wykorzystać przestrzeń :)
Cudne miejsca. Szkoda, że deszczowe, do trzech razy sztuka ;-) Zatęskniłam za słońcem i południowym klimatem jeszcze bardziej ;-)
Może kiedyś wrócę jeszcze :)