El Mogote
El Mogote prawie zdobyte. Prawie w tym przypadku to i tak dobrze, bo wszyscy patrzyli na nas dziwnie, kiedy mówiłyśmy, że chcemy się tam wspiąć. Po wejściu na prawie sam szczyt wiem z jakiego powodu. Droga nie jest łatwa, błoto, stromo… Żebym chociaż miała swoje górskie buty, to pewnie bym i weszła, ale w sandałach nie ma opcji.
Kiedy budzimy się rano, nastrój wcale nie jest wesoły. Rzut oka za okno mówi nam, że w żadne góry dziś nie pójdziemy. Widok z okna na otaczające szczyty jest fajny, ale nad tymi szczytami wisi ciężka zasłona szarych chmur. Wlokę się pod prysznic, zastanawiając się nad planem alternatywnym. Co, połazikować po prostu po Jarabacoa i popodglądać życie autochtonów? To też jest jakaś opcja, ale te góry…
I staje się coś takiego, że jak wychodzę spod prysznica i wyglądam przez okno to od północy widzę plamki niebieskiego nieba przebijające przez chmury. Za dziesięć minut chmury straszą już tylko na dalekim południu, a nad nami piękne, niebieskie niebo w kilkoma barankami. Ruszamy na śniadanie, a potem w kierunku El Mogote. Według mapy do początku szlaku mamy dwa kilometry. Głupi przewodnik. Z miasta jest to co najmniej pięć…
Pytamy kilka osób po drodze, czy idziemy w dobrym kierunku. Tak, ale lepiej tam nie wchodzić. Idziemy, idziemy, a wejścia na szlak ni widu, ni słychu. W końcu bierzemy motoconcho i za 50 pesos od osoby podjeżdżamy na miejsce. I dobrze, bo byśmy zmarnowały siły na wleczenie się jeszcze sporego kawałka wzdłuż drogi. Przed wejściem do parku spotykamy w końcu kogoś, kto habla ingles i tłumaczy nam, o co z tym szczytem chodzi.
Ostatnio padało i jest strasznie ślisko. Koleś wyjaśnia, że na sam szczyt lepiej nie wchodzić, ale po drodze są takie jakby cztery przystanki z ławeczkami i możemy spróbować dojść do ostatniego. Ale dalej to już nie. Ruszamy. Droga zaczyna się od błota po kostki, z którego ciężko wyciągnąć buty. Trakt niestety jest rozjechany przez konie. Po pierwszym przystanku jest już lepiej. Znaczy się, ciągle pod górkę, ale już nie tak ślisko i grząsko. Zmęczone docieramy do czwartego przystanku. Przerwa. Rzut oka na szlak i decydujemy się jednak iść dalej, bo nie jest tak źle.
Za parę metrów jednak przekonujemy się, że miejscowym ufać możemy. Żeby wleźć na szczyt musiałybyśmy się chyba pełznąć na czworaka w błocie, tak stromo się robi i mokro. Wchodzimy kilka kroków, żeby zobaczyć widoki i decydujemy się zejść z powrotem, tym bardziej, że znowu się chmurzy.
Normalnie lubię schodzić z gór, ale tym razem to naprawdę wyzwanie, żeby się nie pośliznąć i nie zjechać w dół na tyłku. Klara wpada na genialny pomysł, żebyśmy podpierały się kijkami. Już drugi krok kończy się przeszywającym bólem w kostce. Siadam na pupie, odpływam. No ładnie, skręcona kostka. Chwilę dochodzę do siebie i zastanawiamy się, co dalej. Telefony nie mają zasięgu. Czy mam zostać, a Klara pójdzie po pomoc? Nie chcę zostawać sama na szlaku. Adrenalina robi swoje. Powoli ruszam w dół, prawie nie czując bólu. Zwlekamy się do drogi i w tym momencie napięcie opada, a ból powraca ze zdwojoną siłą. Łapiemy przejeżdżający motorek, który zawozi nas z powrotem. Szukamy apteki. Opatrujemy spuchniętą jak balon kostkę. I chociaż szczytu nie udało się tym razem osiągnąć, a kostka boli jak szalona to dzień zdecydowanie można zaliczyć do udanych.
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Gratka w blotku lalalala
Oj nie, proszę… :D
A na koniu nie mogłaś? Miałaś darmowy piling ciała?
Ewcia, uważaj troszeczkę.
Konie nie wchodziły tak wysoko, poza tym to większa frajda na piechotę :)
Cieszę się więc, że jestes cała :D
Ale buty to chyba z godzinę obmywałyśmy z błota. Ja sandały, a Klara piękne białe tenisówki :))) To był dopiero ubaw!