Klasztor, w którym koty skaczą
Pokaz się nie odbędzie, jeżeli nie zapłacimy. To znaczy,przepraszam, jeśli nie uiścimy dobrowolnej ofiary na jedzenie dla podopiecznych klasztoru, które kręcą się tu i tam między naszymi nogami. Wycieczka Japończyków, którzy przypłynęli w to miejsce chwilę po nas, chętnie sięga do portfeli i już po chwili gdzieś z zakamarka wychodzi starsza pani potrząsając i dzwoniąc puszką. Na ten dźwięk kilka kotów zbiega się w jedno miejsce. Kobieta bierze małą metalową obręcz, ustawia przed jednym z dobrze wyglądających kociaków i popycha go do skoku. Zwierzak jakby nie może się zdecydować, aż wreszcie…
Słysząc pierwszy raz popularną nazwę tego klasztoru myślę, że ktoś sobie ze mnie żartuje. Klasztor Skaczących Kotów? Co się tam dzieje? Oczami wyobraźni już widzę zwierzaki podskakujące na ogonach niczym Tygrysek, kumpel Kubsia Puchatka. Potem przychodzi wizja szafranowo odzianych mnichów buddyjskich czczących koty. Coś mi tu nie pasuje. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
Wpisujemy więc klasztor Nga Hpe Kyaung (tak brzmi jego prawdziwa nazwa) na listę miejsc do zobaczenia w czasie wycieczki łódką po jeziorze Inle. Z zewnątrz tekowy budynek klasztoru prezentuje się całkiem ładnie, ale już po wyjściu na pomost nietrudno się zorientować, że jest to jedna z głównych turystycznych atrakcji. Wskazuje na to mrowie stoisk z pamiątkami, przez które trzeba przejść zanim zobaczy się skaczące koty.
Skąd w ogóle wziął się zwyczaj pokazywania podskakujących kociaków? Podobno wszystko zaczęło się w momencie, kiedy mnisi zauważyli, że koty chętnie wskakują im na kolana podczas medytacji i przeskakują nad złożonymi do modlitwy rękami. Ktoś wpadł na pomysł, by wytresować zwierzaki w skokach przez obręcz w zamian za małą nagrodę. Biznesowo na pewno był to niezły pomysł – skaczące koty są dziś czymś, co wyróżnia ten klasztor spośród setek innych w Birmie.
Niestety teraz mnisi nie mają chyba wiele wspólnego ze skaczącymi kotami, nie licząc tego, że mieszkają pod wspólnym dachem. Pokaz prowadzony jest przez kobietę, zapewne jakąś mnisią pomocnicę, a jedyny mnich, jakiego zauważamy w klasztorze, siedzi gdzieś z tyłu i czyta chyba gazetę, kilka razy tylko patrząc zupełnie obojętnym wzrokiem na to, co dzieje się pomiędzy nim a widownią.
Koty absolutnie nie skaczą na ogonach, jak Tygrysek. Z gracją przeskakują metalową obręcz, którą podsuwa im pod nos treserka. Za ładny skok dostają porcję jakiegoś lokalnego whiskasa. Gdzieś w Internecie wyczytuję apel, by zrezygnować z odwiedzin w tym miejscu, gdyż zwierzaki są wygłodzone i bite, jeśli nie chcą skakać. Szczerze mówiąc żaden z kotów, które widzę, nie jest wychudzony – niektóre są wręcz tłuste. Nie zauważam też bicia. Jeśli jakiś kot nie chce przeskoczyć przez obręcz, treserka po prostu zaczepia kolejnego zwierza.
Show trwa jedynie jakieś 2 minuty, w tym czasie obserwujemy kilka kocich skoków, bo zwierzaki pomimo jedzeniowej zachęty jakoś nie wydają się chętne do robienia z siebie atrakcji. Pokaz budzi mieszane uczucia: trochę wesołość (śmieszne! że też ktoś wpadł na taki pomysł!), trochę rozczarowanie (tak nisko? tak krótko? i ten mnich, który ma wszystko gdzieś…). Jednak klasztor warto odwiedzić nie tylko dla skaczących kotów, ale też dla ciekawej kolekcji statuetek Buddy zgromadzonych w jednym miejscu.
Kiedy zwierzaki rozpierzchają się po klasztorze, my idziemy obejrzeć zebranych w klasztorze Buddów. Japończycy, którzy tak śmiali się przy każdym skaczącym kocie, wydają się nie zwracać uwagi na posągi, tylko udają się wprost do straganów z pamiątkami, a potem do łodzi, które zabiorą ich do kolejnej atrakcji znajdującej się w ich programie zwiedzania. A koty? One zrobiły, co trzeba i teraz oddają się ulubionemu kociemu zajęciu…
Trochę mnie ten pokaz rozczarował – jego komercyjność z jednej strony, a z drugiej zupełna obojętność, zarówno mnichów jak i treserki w czasie skoków. Miałam wrażenie, że traktują nas na zasadzie: ok, pokażemy im kilka razy sztuczkę ze skaczącym kotem, to posypie się grosz. Pewnie trochę tak jest. Same zwierzaki z kolei są prześmieszne, jak tak podskakują do góry. Jeszcze zabawniejsze są te, które mimo zachęcających pacnięć treserki odwracają się ogonem i idą w swój kąt :)
Czy jest to atrakcja warta zobaczenia? Cóż, ja nigdy nie odradzam – zawsze najlepiej jechać i przekonać się samemu!

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Bardzo bym chciała zobaczyć coś takiego,mimo,że trwa to tak krótko :)
Ciekawy klasztor :-)
Da ciekawości warto zajrzeć.
Koty nie wyglądają na zagłodzone,
a poza tym tylko najedzony kot nadaje się do tresury,
a poza tym tresura musi się koteczkowi podobać…
Ja to sie przez chwile zastanawialam, przy takim indywidualizmie, jaki wykazuja koty, to zy one w ogole sie do tresury nadaja. I rzeczywiscie, niektore nie skusila nawet wizja przekaski po skoku :)
Czasami zastanawiam się czego to ludzie nie wymyślą żeby od turysty kasę wyciągnąć……
Ten problem skomercjalizowania dotyczy niestety coraz większej ilości miejsc, a w dodatku część z nich jest przereklamowana. Mi też się to nie podoba, ale nic na to nie poradzimy ;) Można szukać miejsc, gdzie masowa turystyka jeszcze nie dotarła, a poza tym najlepiej pojechać i samemu się przekonać – jak słusznie napisała Ewa :)
Dla mnie smutne jest to, że ta komercjalizacja prowadzi też do zwykłej unifikacji. Nie ważne, czy jesteśmy w Barcelonie, w Bangkoku czy w Nowym Jorku – wszędzie kupimy takie same pamiątki produkowane w Chinach i tylko napisem będą się różnić.
Rozumiem, że na turystyce każdy chce zarobić, ale niech to się opiera na czymś wyjątkowym… W tym przypadku sam pomysł skaczących kotów nie jest zły – to coś oryginalnego – ale rozczarowało mnie trochę to z jakim małym zaangażowaniem to wszystko było zorganizowane.
A same koty naprawdę prześmieszne :)
Ciekawy pomysł – każdy wielbiciel kotów wie, że naprawdę ciężko je “wytresować”, trzeba doprowadzić do tego, żeby kot sam chciał coś zrobić – inaczej nic z tresury. Chętnie bym to obejrzała, jednak rozumiem Twoje rozczarowanie brakiem zaangażowania podczas pokazu – krótki okres pokazu może wynikać np. z tego powodu, że kotom po prostu dłużej nie chce się skakać (i absolutnie w tym momencie nie jestem za zmuszaniem ich do tego!), ale od mnicha czy treserki można by wymagać trochę więcej pasji, może krótkiej opowieści o klasztorze, kotach itp.
Co do komercjalizacji i pamiątek produkowanych w Chinach – na to pewnie nic nie poradzimy, ale zawsze można starać się kupić pamiątki innego rodzaju, specjalności danego kraju: przyprawy, rękodzieło itp. W ten sposób jakoś tam walczymy z tą komercjalizacją.
Ok, w takim razie wycofuje sie z zarzutu, ze za krotko – nie znam sie na kotach :) i ich tresurze, wiec moze faktycznie te zwierzaki ciezko sklonic do dluzszej zabawy w skakanie przez obrecz – a tez bylabym przeciwna “silowemu” ich do tego zmuszaniu tylko i wylacznie dla uciechy turystow.
Oooo, a ja byłam w tym samym klasztorze z dwa tygodnie temu i jedna z przewodniczek z innej grupy na moje pytanie o skaczące koty odpowiedziała, że koty już nie skaczą od ośmiu lat…bo nikt nie wytresował żadnych nowych..ech :)
Więc masz świadka, że w 2011 (wtedy byłam w Birmie) jeszcze skakały. Ale faktycznie nawet wczoraj znajoma wybierająca się do Birmy wspominała mi, że podobno nie ma już kotów. Ciekawe, dlaczego?
Dobra, dobra… u Ciebie te koty skakały. Jak ja tam byłem, to leniwce leżały po kątach i naśladowały mnichów :/
Mnisi rzecz jasna też leżeli ;)
Może nie daliście dobrowolnego datku na karmę dla kotów? :P