O tym, jak zachciało mi się zobaczyć Piekielną Kuchnię
Mój absolutnie-nie-terenowy samochód sunie po wyboistej, kamienistej drodze z zawrotną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, w porywach do trzydziestu. Dookoła nie ma nic poza jakimiś krzaczorami, w których kryją się potwory, kozy i somalijscy piraci czyhający na zagubionych białych turystów, którzy na ostrych kamieniach na pewno złapią gumę. Tak przynajmniej podpowiada mi wyobraźnia. Wyobraźnia musi podpowiadać, bo na boki rozejrzeć się nie mogę, inaczej niechybnie wpadnę w jakąś wielką dziurę w drodze i urwę zawieszenie. Nawet nie wiem, ile jeszcze do celu. Doprawdy, że też mi się zachciało jakiś wąwóz oglądać!
Wąwóz Marafa, zwany też poetycko Hell’s Kitchen – Piekielną Kuchnią – to przepiękny kanion wyryty przez deszcze w piaskowcu, którego barwa zmienia się od koloru kości słoniowej, przez blady róż, delikatny pomarańcz po rdzawy brąz. Z takim ciepłym tłem kontrastują nieliczne pokryte soczystą zielenią drzewa. Niektórzy mówią o nim, że to taka miniaturka Wielkiego Kanionu Kolorado. No więc jak przeglądam sobie przewodnik i czytam o atrakcjach okolicy, postanawiam któregoś dnia zobaczyć ten wąwóz. I zabieram ze sobą jako towarzyszki dwie niewiasty.
To teraz tak, żeby dostać się do Piekielnej Kuchni, trzeba za Malindi skręcić w lewo. W lewo za mostem, potem już kilka kilometrów i jesteście na miejscu, tłumaczy mi pracownik banku w Malindi, którego pytam o wskazówki. I zaczyna mi rysować mapę, na której za mostem szkicuje skręt w prawo. To w lewo czy w prawo? – dopytuję się. Mówię przecież, że w lewo! Dobra, biorę mapę na miarę Apple Maps i liczę na to, że policjanci na punkcie kontrolnym za mostem będą bardziej kumaci jeśli chodzi o kierunki.
Dzień dobry, kontrola drogowa, poproszę o dokumenty – tego typu formułkę zapewne chce wygłosić policjant zbliżający się do mojego auta, ale go ubiegam. Którędy do Marafy? Okazuje się, że w lewo! I że tylko dwa kilometry od głównej drogi. Albo trzydzieści dwa. Bo ja rozumiem jedno, a Kornelia siedząca obok mnie – drugie. Droga okazuje się masakryczna, ale mówię sobie, że dwa kilometry to damy radę. Po pięciu kilometrach ani śladu wąwozu. Zatrzymujemy motocyklistę. Aaa… prosto. Jeszcze pięć kilometrów, ale za dwa musicie skręcić w lewo. Znowu w lewo?
Tyle, że za dwa kilometry nie ma skrętu w lewo. Nie ma też za pięć. No to się znowu pytamy. Marafa? – drapie się po głowie nauczyciel z wiejskiej szkółki, która wyrasta gdzieś po drodze. Jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów. Jaja jakieś! Nie jadę tyle. Nie po takiej drodze. Nie tym samochodem. Nie. No dobra. Dziesięć kilometrów już przejechałam. A może nauczyciel też się myli i jakoś magicznie za dwa kilometry pojawi się Marafa. Aha, marzenia ściętej głowy.
Po dokładnie trzydziestu dwóch kilometrach od zjazdu z głównej drogi i zdecydowanie zbyt wielu minutach wpatrywania się w podłej jakości trakt pełen dziur oraz pełnego napięcia mięśni by kontrolować trajektorię jazdy auta docieramy do wioski Marafa. Jest sam środek dnia. Negocjujemy ceny biletów, odmawiamy przewodnika i ruszamy na pieszą wycieczkę. Słońce praży niemiłosiernie.
Rdzawe ściany kanionu i temperatura panująca na jego dnie nie pozostawiają wątpliwości, skąd wzięła się jego nazwa. Schodzimy na dno, kręcimy się tu i ówdzie, cykamy kilka fot na fejsika i kilka na bloga i decydujemy się wracać. Po paru minutach pod górkę jesteśmy na twarzy czerwieńsze niż maki czy buraki, a sapaniem mogłybyśmy konkurować z najpotężniejszymi lokomotywami.
Spacer po kanionie daje nam w kość, więc wracając zatrzymujemy się w wiosce Marafa, żeby wrzucić coś na ząb. Pani w lokalnej knajpie not understand English, ale nie szkodzi. Chapati rozumie. To wystarczy. Zaglądamy do kuchni, ale pani średnio chce nam pokazać, co ma w garach. Na ścianie wisi menu. Niektóre nazwy brzmią znajomo, inne miej. Nagle, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, pojawia się pan, który znośną angielszczyzną tłumaczy nam co jest co. To zamawiamy jeszcze fasolkę i zieleninę.
Czekając na posiłek udajemy się do pobliskiego sklepu po narodowe piwo Kenijczyków – Tuskera. Sprzedawca lekko nie dowierza, że oddamy butelki, ale obiecujemy. Wszystko w Marafie jest tanie jak barszcz. A podane jedzenie smakuje lepiej niż gdyby nam zaserwowano homara. Uchachane wcinamy nasz przepyszny obiad i ruszamy w drogę powrotną, zatrzymując się jeszcze raz tylko, żeby zaopatrzyć się w równie smakowite samosy. Najlepsze, jakie w życiu jadłam!
W drodze powrotnej dostajemy głupawki. Przynajmniej wiem już, jak daleko trzeba jechać, więc się tak nie spinam. I tylko miejscowi wytrzeszczają oczy, dy widzą dwie kobiety mzungu (trzecia śpi na tylnym siedzeniu), które machają rękami zamiast trzymać kierownicę, i śpiewają na całe gardło razem z tracącym co parę minut zasięg radiem.
Przewodnik po Kenii
O Hell’s Kitchen, a także o wielu innych ciekawych miejscach i atrakcjach poczytasz w moim przewodniku po Kenii! Kliknij tutaj i kup :)
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Hahhaha. Ale czad to miejsce, prawie jak Wielki Kanion :D
Samosa bym sobie zjadła.
Zdjęcia i tekst super! Aż chce się zobaczyć to miejsce na żywo, chociaż droga i nazwa trochę przerażają ;)
Niesamowite miejsce. Na pierwszy rzut oka faktycznie wygląda jak Wielki Kanion!
Dzięki wielkie kochani! :)
Ewa, to po Kenii tak można samemu furą poginać?! :-o
Niekoniecznie po całej i nie każą furą, ale w większości przypadków – tak, można :)
Cudowne zdjęcia, lubię ;)
napisać “niesamowite” to za mało ;), takie cuda wyrzeźbić może tylko natura ;)
Ha, ha, ha :) Uśmiałam się :) przepiękne zdjęcia!
Niesamowite widoki, sama chciałabym to zobaczyć na żywo:)
Niesamowite zdjęcia i świetny tekst. Zazdroszczę wyprawy i chyba muszę wcielić podobną w życie :)
Dzięki! Mi było łatwo bo mieszkałam w Kenii prawie dwa lata :)
O jak tu pięknie! A mnie nigdy Kenia nie kręciła (ok, kręciła kilka lat temu, ale przestała). Czas zmienić nastawienie?
Czas, czas!!! Natychmiast :)