Pocztówka z Lizbony
Lizbona. Znowu jestem w moim ukochanym mieście. Tym razem jako gość. W 2006 r. tu mieszkałam. Ale przez te trzy lata Lizbona prawie się nie zmieniła. Ciągle pachnie świeżym, słonym i mokrym powietrzem znad Atlantyku i grillowanymi sardynkami. Ciągle pozwala oddychać pełną piersią. Ciągle daje poczucie, że czas płynie wolniej i nigdzie się nie trzeba spieszyć. I ciągle suszy swoje gacie na sznurkach pod oknami.
Dzień zaczynamy od ucieczki przed kanarami. Mamy wprawdzie jakieś bilety na przejazd, które dostaliśmy z Jarkiem od Paulo, ale nie jesteśmy do końca pewni, czy są ważne. Kiedy więc na jednym z przystanków zauważamy grupkę kontrolerów (jak to dobrze, że chodzą tu w mundurkach), to wyskakujemy z tramwaju. Łapiemy następny, w którym grzecznie kupujemy bilety jednorazowe. A zielone karty Viva Viagem ładujemy na całe osiem dni na stacji metra Cais do Sodré. Bilet jednorazowy kosztuje 1,40 euro, bilet dobowy 3,70 euro.
Spacerujemy sobie po Baixy, zaglądając w witryny sklepowe. Zaczęły się wyprzedaże. Ale dzikich tłumów w sklepach nie widać. Trochę pada. Chowamy się w jednej z bocznych uliczek w pastelarii. Tak jak nie lubię kawy, to tu zamawiam galão. Jedyna kawa, którą pijam z przyjemnością.
Idziemy do Sé. Powietrze w pogrążonej w półmroku katedrze pachnie wilgotnymi kamieniami. Ludzie zatrzymują się przy blado oświetlonej szopce bożonarodzeniowej. Rozmawiamy szeptem, gdy wtem zagłusza nas dźwięk organów. Te jak zaczną grać, to na maksa. Nic innego nie słychać. Wychodzimy.
Tramwajem nr 28 ruszamy w górę. Krótki przystanek na Largo das Portas do Sol i znowu tramwaj. Jazda wąskimi uliczkami Alfamy to jak rollercoaster. Rzuca na wszystkie strony. Wysiadamy w dzielnicy Graça i dalej ruszamy na piechotę.
Dekoracje świąteczne w Lizbonie są nieprzeciętne. Hitem jest sponiewierany deszczem i wiatrem Święty Mikołaj z zielonym workiem na plecach, wspinający się po barierkach balkonów. Pełno ich tu, mniejszych, większych i całkiem malutkich. I teraz uwaga! Portugalski kościół katolicki, żeby przypomnieć wiernym, o co chodzi w Bożym Narodzeniu, przeprowadził kampanię informacyjno-promocyjną. I teraz zamiast Mikołajów, niektórzy wywieszają czerwone flagi z wizerunkiem Dzieciątka Jezus. A niektórzy wywieszają te flagi nie zamiast, a obok Mikołajów, zachowując w ten sposób równowagę pomiędzy sacrum a profanum.
Tramwaje w Lizbonie są wdzięcznym i przyjemnym środkiem transportu. Do czasu. Czas polega na tym, że jakiś kierowca samochodu zostawia swój pojazd zaparkowany na ulicy (co czasem równa się na torach tramwajowych), włącza (a czasem nawet i nie) światła awaryjne i idzie na kawę. Albo załatwić niecierpiące zwłoki sprawy. A tramwaj stoi i dzwoni. W ten sposób trasa obliczona na 40 minut może wydłużyć się do godziny i dwudziestu minut.
Na tramwaj z Graça do Martim Moniz czekamy chyba z pół godziny. Nadjeżdża pełny, jesteśmy ostatnimi osobami, które zdołają wsiąść, bo na następnych przystankach już się nie zatrzymujemy. Kiedy musimy czekać, aż ktoś zabierze samochód z torów, tramwajarka (a początkowo mam wrażenie, że to jednak tramwajarz) opowiada nam historię swojego życia. W skrócie. Czyli, że do tej pory nie może pojąć, dlaczego odeszła po pięciu latach z wojska, skoro miała tam uniform i karabin. Teraz ma tylko uniform. A karabin by się przydał na tych wszystkich samochodziarzy. W imieniu lizbońskich kierowców cieszę się, że tramwajarze nie są wyposażeni w karabiny :)
Zaglądamy na Rossio, jedziemy w górę Elevadorem da Glória. Zatrzymujemy się na Miradouro de São Pedro de Alcântara, żeby popatrzeć na miasto z góry. Zwiedzamy przebogato zdobiony kościół św.Rocha i zburzony podczas trzęsienia ziemi w 1755 r. kościół Convento do Carmo. Jeszcze raz oglądamy Lizbonę z góry z Elevadora de Santa Justa i wreszcie spotykamy się z Renatą i Paulo w Belém. Cudnie jest znowu wrócić do tych miejsc.
A wieczorem, jak typowi Portugalczycy, idziemy na kolację do knajpki. Renata i Paulo zabierają nas do typowej restauracji. Tutejsze restauracje nie kuszą wyszukanym wystrojem i wysublimowaną obsługą, a jedzenie w nich serwowane jest takie, że palce lizać. W ogóle dla Portugalczyków jedzenie w knajpkach to norma, a nie jakieś specjalne wyjście. Dlatego też i same knajpki są bardziej “domowe”. Stół, krzesła, talerze, sztućce, kieliszki – czyli wszystko, co potrzeba, żeby zjeść kolację. Pyszną kolację!
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Dobra nowina,u nas w kraju też kanary maja mieć mundurki…
Już się uzależniłam od Twojego bloga. Podróżuj jak najwięcej, a ja w Twoim Cieniu….przed komputerkiem.
Dziękuję! Cieszę się, że blog się podoba :) Pozdrawiam ciepło z Lizbony!