Rozgrzane do czerwoności serce Australii
Od kilkudziesięciu minut wpatruję się w monotonny krajobraz, przewijający się przed przednią szyba niczym taśma nudnego filmu przyrodniczego. Rdzawoczerwona ziemia upstrzona jest kępkami ostrej jak brzytwa trawy z rodzaju Triodia, zwanej tu popularnie spinifeksem oraz pojedynczymi karłowatymi eukaliptusami, zaskakująco soczyście zielonymi dzięki deszczom, które spadły tu obficie kilka, kilkanaście dni temu. Na poboczu zauważam więcej martwych, potrąconych przez samochody i ciężarówki kangurów, niż żywych – te drugie kryją się w buszu przed południowym, ostrym słońcem, które – mimo działającej klimatyzacji – daje się we znaki także mi, świecąc przez nieosłoniętą szybę. Co jakiś czas dla ochłody kieruję w stronę twarzy spryskiwacz, by parująca z powierzchni skóry woda dała chwilowe, przyjemne uczucie odświeżenia. Gawędzę o niczym z siedzącym za kierownicą Andrew, podczas gdy reszta ekipy przysypia z tyłu. Mijają kolejne minuty, spod kół uciekają kolejne kilometry, a każdy podobny do poprzedniego. W końcu jednak Andrew wyciąga dłoń przed siebie i wskazując palcem majaczącą w oddali charakterystyczną sylwetkę, mówi tylko jedno słowo:
– Uluru.
Suche jak wiór, pustynne lub półpustynne wnętrze Australii określane jest angielskim mianem Outback. Tereny te zamieszkane są przez zaledwie siedemset tysięcy ludzi, z czego niecałą jedną piąta stanowią Aborygeni, i miliony kangurów. Nic dziwnego, że ciężko tu spotkać człowieka – okoliczności przyrody są niezbyt przyjazne. Brakuje wody, panują ekstremalnie wysokie temperatury, gleba nie nadaje się do uprawy. Trujące rośliny, jadowite węże i pająki czy agresywne dingo to tylko niektóre z atrakcji, których można się spodziewać, wybierając się w Outback. Mówi się, że w Australii wszystko chce człowieka zabić i to właśnie wjeżdżając w nieprzyjazne wnętrze kontynentu jestem skłonna, by w to powiedzenie uwierzyć. Mimo to rozgrzane do czerwoności serce Australii przyciąga niczym magnes i ja także poddaję się jego magii.
Jest nas dziesięcioro. Ja, rodzeństwo z Niemiec, Francuzka mieszkająca w Szwajcarii, Szwajcar, Brytyjka i brytyjsko-indonezyjska rodzina z dziesięcioletnim synem, a także nasz australijski przewodnik i kierowca – Andrew. W tym składzie wyruszamy z Adelaide, by przez Góry Flindersa i Coober Pedy wjechać w Outback, gdzie czekają na nas kolejne przygody. Już pierwszego dnia, kiedy bezlitosne słońce praży przez szyby busa, doceniam w pełni sprawną klimatyzację. Trasa z Coober Pedy do naszego kempingu w Kings Creek Station liczy ponad siedemset kilometrów. To cały dzień jazdy, z przerwami na toaletę, tankowanie i obiad. Wąska, jednopasmowa droga zwana Autostradą Stuarta (Stuart Highway) z asfaltem w zaskakująco dobrym stanie, jeśli weźmie się pod uwagę temperatury i wszystkie ciężarówki, które po niej jeżdżą, przecina półpustynne tereny i ogromne farmy bydła, z których największe mają powierzchnię porównywalną z niektórymi europejskimi krajami.
Zatrzymujemy się przy płocie, ale nie byle jakim, tylko najdłuższym ogrodzeniu świata, zwanym Dingo Fence lub Dog Fence. Ma on pięć tysięcy sześćset czternaście kilometrów długości i powstał w latach osiemdziesiątych XIX wieku by chronić stada owiec pasących się na nieco żyźniejszych połaciach ziemi w południowo wschodniej Australii przed atakami drapieżnych psów dingo. Ciągnie się od miejscowości Jimbour w południowo zachodnim Queensland aż po półwysep Eyre w Australii Południowej. Niewysoki płot wkopany jest na kilka metrów w ziemię – dingo nie potrafią skakać, umieją za to podkopywać się pod ogrodzeniem. Wygląda zupełnie zwyczajnie, jak wiele innych płotów, które mijaliśmy i będziemy mijać na naszej trasie, a które wyznaczają granice farm bydła. Niektóre jego fragmenty znajdują się pod napięciem. Ogólnie rzecz biorąc ogrodzenie spełnia swoje zadanie, choć w latach dziewięćdziesiątych odkryto kilka dziur, przez które dingo mogły przedostać się na południe, dlatego niewielkie grupki tych psów nadal żyją dzisiaj na południowym wschodzie kontynentu.
Po krótkiej sesji zdjęciowej, bo i co tu fotografować, wjeżdżamy na tereny zamieszkałe przez dingo. W miejscowości Erldunda odbijamy w lewo, wjeżdżając na trasę Lasseter Highway, a następnie w prawo, na drogę krajową numer 3. Po drodze robimy krótki przystanek, by zebrać drewno na wieczorne ognisko.
– Tylko przyjrzyjcie się najpierw, za co łapiecie. Ja kiedyś podniosłem węża, bo nie zwróciłem uwagi, że to nie jest kolejna gałąź – ostrzega nas Andrew, kiedy ruszamy w busz na poszukiwanie opału. Po niedawnych deszczach znalezienie zupełnie suchych gałęzi nie jest tak łatwe, jak mogłoby się to wydawać, ale po kilku minutach stosik grubych konarów przy naczepce powoli rośnie. Rozglądam się za wężami, a mały ryzykant we mnie chce, żebym wreszcie jakiegoś zobaczyła – jestem w Australii już ponad dwa tygodnie i nie spotkałam jeszcze żadnego jadowitego zwierzęcia, ale niestety jedyni przedstawiciele tutejszej fauny to kilka jaszczurek i stado półdzikich koni. Późnym popołudniem docieramy wreszcie do Kings Creek Station, czyli założonej w 1981 roku farmy bydła i wielbłądów o powierzchni tysiąca ośmiuset kilometrów kwadratowych, a jednocześnie miejsca, gdzie rozbijemy nasz pierwszy obóz pod gwiazdami środkowej Australii.
Choć to wycieczka zorganizowana, wszystko robimy razem. Dlatego też sprawnie wyskakujemy z busa, rozpakowujemy pudła z prowiantem, rozpalamy ognisko i szykujemy kolację. Ktoś smaży mielone mięso, ktoś inny owija ziemniaki i cebulę folią aluminiową, rozkłada talerze i sztućce na drewnianym stole, ja siekam warzywa na sałatkę. Robota pali się w rękach niemalże tak dobrze, jak zebrane przez nas wcześniej drewno w ognisku. Kiedy zostają rozżarzone węgielki, Andrew wrzuca do paleniska warzywa i przysypuje je gorącym popiołem, a po jakimś czasie możemy rozpocząć wieczorną ucztę – pieczone ziemniaki z farszem mięsnym i warzywami. Nic skomplikowanego, ale oczywiście smakuje wyśmienicie! Długo jeszcze siedzimy przy stole, opowiadając sobie różne podróżnicze historie, a kiedy przychodzi wreszcie czas, by pójść spać, rozkładamy nasze legowiska wokół ogniska, które już jakiś czas temu wygasło.
Wyjeżdżając na kempingi, Australijczycy często śpią w swagach, czyli czymś pomiędzy namiotem a śpiworem z karimatą. Swag zrobiony jest z grubego, wodoodpornego płótna i ma formę podłużnego legowiska z cienkim, piankowym materacem w środku. Górną warstwę można odpiąć i odsunąć, jeśli jest za gorąco, albo nakryć się nią, gdy dokucza chłód. Kładąc się spać, buty należy schować pod materac, by nie podkradły ich w nocy dingo. Zabawne, że idąc spać, bardziej boję się tych psów, niż pająków czy węży, które mogą kryć się w trawie. Tej nocy nie widać gwiazd, bo niebo zasłaniają chmury, dlatego jest gorąco i duszno. Odkrywam się zupełnie, a skórę ochlapuję wodą. Dopiero wtedy mogę zasnąć. Jeszcze w półśnie widzę sylwetkę psa węszącego dookoła ogniska. Nad ranem, gdy zwijamy nasze swagi, ktoś z grupy mówi, że w nocy do obozowiska zajrzały dingo. Cieszę się, że nie byłam tego w pełni świadoma.
Wstajemy o czwartej rano, kiedy dookoła panuje jeszcze zupełny mrok. Szybko spakowawszy się do busa, ruszamy w kierunku wąwozu Kings Canyon. Jestem tak senna, że zaledwie półgodzinną trasę przesypiam w fotelu. Musimy tu być przed wschodem słońca, bo planujemy przejść najdłuższy z tutejszych szlaków, czyli sześciokilometrową pętlę biegnącą wzdłuż krawędzi kanionu, zwaną Rim Walk i musimy to zrobić zanim słońce zacznie mocno przygrzewać. Ze względów bezpieczeństwa wejście na trasę zamykane jest o jedenastej. Każdy, kto wybiera się na wędrówkę, musi mieć co najmniej trzy litry wody, nie wolno tez zbliżać się do samej krawędzi wąwozu na mniej niż dwa metry. Kiedy zaczynamy wspinać się bardzo stromym zboczem o nieoficjalnej nazwie Wzgórze Ataku Serca (kiedy docieram na górę, nikt nie musi mi wyjaśniać, skąd wzięło się to określenie, bo mam wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy mi z klatki piersiowej), słońce powoli zaczyna wyłaniać się zza horyzontu. Na szczęście niebo zasłaniają jeszcze resztki chmur, które chronią nas przed jego ostrymi promieniami.
Ten zbudowany z piaskowca największy kanion Australii zawdzięcza swoją barwę związkom żelaza zawartym w skałach. Jego ściany mają miejscami ponad sto metrów wysokości, a dołem płynie strumień Kings Creek. Niektóre części kanionu stanowią święte miejsca dla Aborygenów. Wędrujemy nad stromymi krawędziami, podziwiając nieziemskie krajobrazy. Zaskakuje mnie, jak dużo tu roślinności. Jeszcze więcej drzew i krzewów znajduje się w Ogrodzie Eden, czyli nad niewielkim źródełkiem na dnie kanionu, do którego prowadzi szlak mniej więcej w połowie trasy. Zatrzymawszy się w tej oazie, rozkoszuję się smakiem jabłka, które w ramach żartu dostałam od Andrew przed zejściem na dół.
Dalsza trasa wije się pomiędzy piaskowcowymi kopułami po drugiej stronie czerwonego wąwozu. Jest już po ósmej, kiedy tu docieramy, a chmury powoli znikają z nieba, dając promieniom słonecznym dostęp do ziemi i naszej skóry. Mimo że piję mnóstwo wody, czuję jak obrzmiewają mi dłonie, co bywa oznaką odwodnienia. Przerzucam się więc na wodę z elektrolitami, podobnie jak pozostali z naszej grupy. Chociaż jest jeszcze ranek, robi się naprawdę gorąco. Jedyne ochłodzenie przynoszą delikatne powiewy wiatru. Zatrzymujemy się na chwilę w miejscu, gdzie niecały rok temu zmarł turysta, który wybrał się do kanionu sam, mimo zamkniętego z powodu gorąca szlaku. Nie wystarczyło mu wody. Cóż, czasem kara za nieprzestrzeganie zakazów bywa bardzo surowa. Przed nami już tylko zejście na parking. Zmęczeni, spoceni, ale szczęśliwi docieramy do busa, którym wracamy do Kings Creek Station, by wskoczyć do pełnego zimnej wody basenu! Tutaj wreszcie udaje mi się zobaczyć jadowitego węża, mulgę, który przemyka nieopodal kąpieliska. Po ugotowanym wspólnie obiedzie ruszamy dalej, w kierunku Uluru.
By tam dotrzeć, musimy wrócić do Lasseter Highway i skręcić na zachód. Niedługo po tym moim oczom ukazuje się sylwetka samotnej góry, Mount Conner, nazywaną Fooluru (cudowna gra słów będąca połączeniem angielskiego słowa fool – głupiec i nazwy Uluru), mimo że kształtem w ogóle nie przypomina najsłynniejszej australijskiej skały. Jedziemy dalej, pokonując kolejne kilometry, aż wreszcie Andrew wskazuje mi Uluru. Podobno nigdy nie zapomina się chwili, w której pierwszy raz zobaczyło się tę górę. Ja o wiele lepiej pamiętam jednak moment, w którym zobaczyłam ją po raz drugi. Dojechawszy do miasteczka Yulara, zatrzymujemy się, by kupić bilety wstępu do parku narodowego, a następnie ruszamy na pierwsze bliskie spotkanie z Uluru. To właśnie ten moment, kiedy wyjeżdżamy zza zakrętu, a moim oczom ukazuje się czerwona skała, zapamiętam na zawsze. Wstrzymuję oddech. Dotarłam tu – tak daleko od domu, tak głęboko we wnętrzu kontynentu. Prosto pod wspaniałą Uluru.
Powiedzieć o Uluru, że jest czerwone, to zwykłe niedomówienie. Skała przyjmuje różne odcienie czerwieni w zależności od pory dnia. Kiedy widzę ją pierwszy raz z bliska wydaje się pomarańczowo-brązowa na tle błękitnego nieba. Zatrzymujemy się w punkcie widokowym Sunset Viewing Area dla autobusów, by pierwszy raz przyjrzeć się górze w całej okazałości. Zbudowana z charakterystycznego piaskowca zwanego arkozą formacja skalna sięga 863 metrów nad poziomem morza, a jej wysokość od podstawy wynosi 348 metrów. Większość jej tkwi jednak pod ziemią. To tak zwany twardzielec, czyli samotne wzgórze, zbudowane ze skał twardszych, a przez to bardziej odpornych na erozję, niż otoczenie. Jest on śladem po prehistorycznym łańcuchu górskim, który wypiętrzył się w tym miejscu około mniej więcej trzysta, czterysta milionów lat temu, wynosząc do góry skały, które wypełniły Basen Amadeus mniej więcej pięćset pięćdziesiąt, sześćset milionów lat temu. Na sześćset milionów lat szacuje się zatem wiek Uluru.
Był lipiec 1873 roku, kiedy pochodzący z Wielkiej Brytanii podróżnik i odkrywca William Christie Gosse, przemierzając gorące wnętrze kontynentu, natknął się na samotną, czerwoną skałę wznoszącą się ponad porośniętą spinifeksem półpustynię. Na cześć premiera Australii Południowej Henry’ego Ayersa nadał jej nazwę Ayers Rock i pod tym określeniem była ona znana przez długie lata, do czasu w 1985 roku gdy władze Australii zwróciły własność tutejszej ziemi jej pierwotnym mieszkańcom, Aborygenom Ananga ze społeczności Mututjulu, których wioska znajduje się nieopodal i jest zamknięta dla odwiedzających. Osiem lat później nazwę góry zmieniono na podwójną Ayers Rock / Uluru, a w 2002 roku odwrócono kolejność i dzisiaj oficjalnie nazywa się ją Uluru / Ayers Rock, chociaż nieoficjalnie z tej drugiej nazwy, z szacunku do pierwotnych mieszkańców tych ziem, używa się coraz rzadziej. Historię Uluru, informacje o okolicznej faunie i florze, a także namiastkę wierzeń aborygeńskich można poznać w Centrum Kulturalnym nieopodal skały, które odwiedzamy tego popołudnia.
Zanim wrócimy na punkt widokowy, by obejrzeć Uluru w promieniach zachodzącego słońca, Andrew zabiera nas na przejażdżkę dookoła skały. Pokazuje nam z daleka miejsca święte dla Aborygenów, jaskinie, zagłębienia i kształty, które dwa dni później zobaczymy z bliska, wędrując u stóp wzniesienia. Objechawszy górę, parkujemy busa, a potem wyciągamy z przyczepki krzesełka i pudła z jedzeniem. Kiedy chcemy jak zwykle wziąć się do roboty, Andrew każe nam iść na punkt widokowy i cieszyć się spektaklem, podczas gdy on sam przygotuje nam kolację. Ten wieczór ma być wyjątkowy! Tak więc robimy. Siadamy, wpatrując się w zmieniające się odcienie czerwieni Uluru, przechodzące od jaskrawordzawego, gdy padają na nie promienie zachodzącego słońca, do niemal bordowego, gdy tarcza słoneczna znika za horyzontem. Niesamowite, jakie wrażenie może robić zwykła zardzewiała skała, jak czasem żartobliwie mówią o niej tutejsi przewodnicy. Nacieszywszy oczy i napełniwszy żołądki, pakujemy się, gdy dookoła zaczyna zapadać zmrok i jedziemy na kemping, gdzie spędzamy kolejną noc – tym razem pod gwiazdami, wśród których nietrudno mi dostrzec Krzyż Południa.
Zaskakujące, jak łatwo przyzwyczaić się do wstawania o czwartej nad ranem. Po szybkim śniadaniu wyruszamy w kierunku Kata Tjuta, czyli drugiej formacji skalnej w okolicy, będącej częścią Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta, znajdującego się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO od 1987 roku. Składająca się z trzydziestu sześciu piaskowcowych kopuł leżących dwadzieścia pięć kilometrów na zachód od Uluru Kata Tjuta to także pozostałość gór z tego samego okresu, co słynna czerwona skała, chociaż zbudowana jest z nieco innych osadów. Najwyższa kopuła wznosi się na 1066 metrów nad poziomem morza, 546 metrów licząc od podstawy i została w XIX wieku nazwana Mt Olga na cześć córki cara Mikołaja I, Olgi Romanowej, przez co całą formację długo nazywano Olgas. Zatrzymujemy się w punkcie widokowym Kata Tjuta Dune Viewing Area, z którego dostrzec można tarczę słoneczną wznoszącą się na prawo od majaczącej na horyzoncie sylwetki Uluru. Na mnie większe wrażenie robią jednak kopuły Kata Tjuta, powoli rozświetlane promieniami wschodzącego słońca, widoczne po drugiej stronie platformy widokowej.
Zanim słońce wzejdzie na dobre, my już ruszamy w kierunku Kata Tjuta, bo przed nami siedmioipółkilometrowa wędrówka Doliną Wiatrów (Valley of the Winds), prowadzącą pomiędzy kopułami. Szlak wznosi się lekko, by następnie opaść i wznieść się znowu. Po drodze zatrzymujemy się w punktach widokowych. Muszę przyznać, że krajobrazowo Kata Tjuta póki co wygrywa z Uluru, a to dzięki urozmaiceniu terenu. Na tle rdzawoczerwonych skał przepięknie wyglądają soczyście zielone kępy trawy, krzewy i drzewa. Słońce wznosi się coraz wyżej, ale najpierw silny, a potem nieco lżejszy wiaterek czyni spacer naprawdę przyjemnym.
Szlak prowadzi dookoła jednej z kopuł, a następnie do wzniesienia pomiędzy nią a sąsiednią skałą. Tutaj zaczyna robić się stromo, każdy więc wspina się na górę swoim tempem. Spotykamy się w kolejnym przepięknym punkcie widokowym, gdzie robimy przerwę na małą przekąskę. Potem trzeba zejść w dół i znowu pod górę i znowu w dół, aż kończymy pętlę w miejscu, gdzie zaczynaliśmy. Rano w tym miejscu wiał naprawdę silny wiatr, usprawiedliwiając nazwę doliny. Teraz, trzy godziny później, wiatr ustał, a żar lejący się z nieba zaczyna dawać się we znaki. A przecież jest dopiero dziewiąta rano! W Outbacku wstawanie o czwartej rano naprawdę ma sens, jakbyśmy zwlekali się z naszych legowisk później, nie dalibyśmy fizycznie rady przejść tych szlaków, które przeszliśmy. Zresztą nie byłoby takiej możliwości, bo większość z nich jest zamykana powyżej pewnej temperatury, najczęściej 36 stopni Celsjusza. A tego dnia po południu termometr wskazuje 43 stopnie w cieniu. Reszta dnia upływa nam na odpoczynku w basenie.
Kiedy nudzi mi się moczenie w wodzie i wylegiwanie nad brzegiem basenu, zaczynam rozglądać się za czymś ciekawym do zrobienia. Na mapie znajduję punkt widokowy leżący zaledwie pięć minut spacerem od naszego kempingu! Jest jednak zdecydowanie zbyt gorąco, by iść tam w ciągu dnia. Czekam więc do wpół do szóstej, kiedy słonce już tak nie praży, owijam głowę i ramiona chustką, i idę na Ewing Lookout. Po kilku minutach staję na platformie widokowej, skąd rozpościera się widok na Uluru. Najlepsze jest jednak to, że jestem tu zupełnie sama! Wpatruję się w hipnotyzującą sylwetkę góry przez pół godziny, a potem wracam do obozowiska, bo przychodzi czas gotowania kolacji, po której już całą grupą ruszamy na ten sam punkt widokowy, by po raz kolejny zobaczyć zachód słońca nad Uluru i sylwetkę Kata Tjuta odcinającą się na tle rozpalonego nieba po drugiej stronie.
Nie dowierzamy, kiedy Andrew mówi nam, że następnego dnia możemy spać aż do piątej rano. A jednak! Tym razem w planie wędrówka u podnóży Uluru, ale ponieważ nasz kemping w Yulara znajduje się nieopodal góry, dojazd nie trwa długo. Zaczynamy od spaceru fragmentem trasy Base Walk, którego jeden z końców znajduje się niedaleko osady społeczności Mutitjulu. Przed wejściem na szlak Andrew zwraca nam uwagę na tablice, wyznaczające fragmenty skały, której nie należy fotografować, gdyż jest święta dla Aborygenów. Oczywiście nikt nie sprawdza aparatów, ale z szacunku dla miejscowej ludności, wszyscy w naszej grupie zwracają uwagę na te prośby i nie robią zdjęć na wyznaczonych fragmentach. Idziemy wzdłuż brzegów Uluru, pomiędzy eukaliptusami i akacjami, przyglądając się z bliska formacjom skalnym. Wtem Ines, Niemka z naszej grupy, pokazuje mi coś palcem. Najpierw zauważam tylko ruch, ale potem zza krzaka wyskakuje kangur! Czy można się natknąć na bardziej australijski widok, niż kangur skaczący u podnóża Uluru? Niestety zwierzę jest tak szybkie, że znika w buszu, zanim zdążę unieść aparat!
Ścieżka doprowadza nas do rozwidlenia, gdzie zaczyna się króciutka trasa Kuniya Walk, prowadząca do wodopoju Mutitjulu, przez cały rok wypełnionego wodą. Tutaj Andrew opowiada nam jedną z legend Aborygenów z Czasu Stworzenia (dawniej nazywanego Czasem Snów) o walce pomiędzy kobietą-pytonem żółtogłowym (Kuniya) i jednym z jadowitych brązowych węży (Liru). Kuniya przybyła w okolice Uluru by złożyć jaja, kiedy dowiedziała się o śmierci swego bratanka, który zginął z rąk wojowników Liru. Wściekła i zrozpaczona Kuniya spotkała jednego z Liru nad wodopojem, gdzie rozegrała się straszna walka, wskutek której Liru poniósł śmierć. Jej ślady do dzisiaj widoczne są w ukształtowaniu skał nad wodopojem.
Następny fragment trasy nazywa się Lungkata Walk. Wędrując nim, poznajemy kolejną aborygeńską opowieść o mężczyźnie-jaszczurce z niebieskim językiem (Lungkata), który polował w okolicy zachodniego stoku Uluru. Pewnego dnia natknął się na emu, w którego ciało wbita była włócznia, co oznaczało, że ptak należał do kogoś innego. Mimo to Lungkata poćwiartował zwierzę i zaczął przyrządzać z niego strawę. Dwóch myśliwych, którzy zranili emu, spostrzegło dym z ogniska i podeszło do Lungkaty, pytając, czy nie widział ich zwierzyny, ale ten skłamał. Myśliwi po śladach domyślili się tego, co zaszło, w międzyczasie jednak Lungkata zebrał pozostałości strawy i zaczął uciekać, gubiąc kawałki mięsa po drodze – zamienione w kamień udko emu nadal można zobaczyć w okolicy. Gdy zaczął wspinać się na skałę, myśliwi rozpalili pod nim wielki ogień, by złodziej udusił się dymem i spalił w płomieniach. Zwęglone ciało Lungkaty zaczęło staczać się po zboczu, pozostawiając widoczne do dzisiaj ślady nad kamieniem, który jest pozostałością po spalonym złoczyńcy. Historia ta uczy nie tylko tego, że kradzież jest zła, ale też zwraca uwagę, że wspinaczka na Uluru może przynieść nieprzyjemne skutki.
Sto lat temu nikt nie przejmował się wierzeniami Aborygenów, którzy uznawali Uluru za świętą skałę. Wspięcie się na Ayers Rock było wyzwaniem dla niejednego śmiałka. W 1964 roku zamontowano nawet łańcuchy, które miały ułatwiać to tylko z pozoru łatwe przedsięwzięcie. Dopiero z biegiem lat zaczęto liczyć się z tradycyjnymi właścicielami tych ziem i uwzględniać ich prośby, by nie wdrapywać się na szczyt Uluru. W międzyczasie zwrócono też uwagę, że turyści wchodzący na szczyt niszczą tamtejszą faunę – zniknął na przykład jeden z dwóch żyjących na górze gatunków krewetek! Władze parku narodowego postanowiły ograniczyć liczbę wspinaczy poprzez rozmaite zakazy i zamykanie szlaku, głownie ze względu na warunki atmosferyczne (temperatura, opady, wiatr). Zaczęto też uświadamiać turystów o znaczeniu góry dla miejscowych Aborygenów i prosić ich, by dobrowolnie zrezygnowali ze wspinaczki. Poskutkowało o tyle, że osoby wchodzące na szczyt stanowią mniej niż jedną piątą turystów odwiedzających park, co moim zdaniem i tak jest dużą liczbą. Dopiero niedawno podjęto decyzję o całkowitym zamknięciu szlaku – stanie się to jednak dopiero w październiku 2019 roku.
Szlak na szczyt Uluru prowadzi z parkingu Mala, gdzie zaczyna się też nasza ostatnia trasa u podnóża góry, Mala Walk, która prowadzi do niewielkiego wąwozu Kantju. To najciekawszy fragment szlaku dookoła góry i cieszę się, że towarzyszy nam Andrew, który zwraca uwagę na wiele ciekawych miejsc po drodze. Zaglądamy do jaskini, w której szykowano strawę, do innej, gdzie obradowała starszyzna plemienna i jeszcze jednej, przeznaczonej tylko dla kobiet. W świętym dla Aborygenów miejscu Mala Puta kryły się kobiety, by urodzić dzieci. Andrew wskazuje nam też kilka stanowisk, gdzie możemy zobaczyć aborygeńskie malowidła naskalne, i tłumaczy ich symbolikę. Bez przewodnika zrozumienie wielu rzeczy byłoby niemożliwe.
Tego ranka jedziemy jeszcze raz na punkt widokowy, z którego pierwszego dnia oglądaliśmy Uluru, by po raz ostatni spojrzeć na górę. Patrząc na skalny ostaniec, myślę sobie o spełnianiu marzeń. Minęło ponad dwadzieścia lat, odkąd pierwszy raz pomyślałam, że chciałabym przyjechać do Australii. Teraz tu stoję, w środku kontynentu, patrząc na jeden z jego symboli. To piękna chwila!
Pożegnawszy się z Uluru, ruszamy w drogę w kierunku Alice Springs. Przed nami prawie pięćset kilometrów po Lasseter Highway i Stuart Highway, czyli to, co już dobrze znamy. Monotonne krajobrazy, ogromne ciężarówki zwane drogowymi pociągami, trawa i skarłowaciałe eukaliptusy po horyzont i truchła kangurów na poboczu. Po kilku godzinach zatrzymujemy się przed znakiem z nazwą miejscowości znajdującej się mniej więcej w geograficznym środku Australii. To stosunkowo duże miasto, zamieszkane przez około dwadzieścia cztery tysiące ludzi. Tym, co rzuca się w oczy, jest przejmujący widok Aborygenów na ulicach, często pijanych mimo dużych obostrzeń w sprzedaży alkoholu, śpiących na chodnikach lub krążących po okolicy w niewielkich grupkach, jakby szukali kłopotów. Jest to ponoć jedno z najbardziej niebezpiecznych miast w Australii, ale ciężko o to winić samych Aborygenów – problem ich traktowania i stosunku z ludnością napływową jest niezwykle złożony i ma mnóstwo aspektów.
Kiedy następnego dnia wysiadam z samolotu w Cairns, w twarz uderza mnie gorące, wilgotne powietrze. Góry otaczające miasto są soczyście zielone, a woda w oceanie – cudownie błękitna. Mimo to od razu tęsknię za czerwonym Outbackiem, za tamtejszym suchym skwarem, rdzawą ziemią porośniętą spinifeksem i najbardziej rozgwieżdżonym niebem, jakie kiedykolwiek widziałam!
- Walutą Australii jest dolar australijski (AUD). Kurs wymiany wynosi 1 AUD = 2,65 PLN.
- W centrum Australii zazwyczaj panują temperatury wysokie lub bardzo wysokie. Aktywności fizyczne dobrze jest planować na wczesny poranek lub późne popołudnie. Należy zawsze być dobrze przygotowanym – mieć dużo wody (na niektórych szlakach są źródełka, ale na wielu nie ma dostępu do wody po drodze), skórę chronić kremem z filtrem, a głowę – kapeluszem. Nie należy też zapominać o wygodnych, zakrytych butach (adidasy są w porządku, ale buty za kostkę będą najlepsze, nie tylko ze względu na fakt, że lepiej trzymają nogę, ale też lepiej chronią przed ewentualnymi ukąszeniami węży).
- Oczywiście żyją tu jadowite węże i pająki, a spotkanie ich na swojej drodze jest możliwe, ale nie trzeba obawiać się, że pod każdym kamieniem siedzi coś niebezpiecznego. Przez kilka dni widzę tylko jednego węża i żadnych jadowitych pająków (tylko kilka dużych, aczkolwiek niegroźnych spachaczowatych, tak zwanych huntsmanów. Mimo to jeśli jesteśmy w Outbacku bez doświadczonego przewodnika, przygotujmy się odpowiednio, by wiedzieć, jak reagować w przypadku ukąszenia. Porad w internecie jest sporo, na przykład na oficjalnej rządowej stronie dotyczącej zdrowia w sekcji o pająkach i o wężach (w języku angielskim).
- Należy też bezwzględnie zwracać uwagę na ograniczenia na szlakach i w żadnym wypadku nie wchodzić na nie, gdy są zamknięte!
- Wstęp do Parku Narodowego Watarrka (Kings Canyon) jest bezpłatny.
- Wstęp do Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta kosztuje 25 dolarów, a bilet jest ważny trzy dni.
- W okolicy Kings Canyon spałam na kempingu Kings Creek Station, która oferuje różne rodzaje noclegów – od pola kempingowego, przez namioty po pokoje dwuosobowe.
- W Yulara, nieopodal Uluru, spałam na kempingu dla touroperatorów, ale w miasteczku dostępnych jest kilka róznych opcji zakwaterowania, od kempingów po luksusowe hotele. Kliknij tutaj, by sprawdzić oferty i zarezerwować nocleg!
- Jeśli, podobnie jak ja, podróżujecie sami albo nie macie ochoty na organizowanie wszystkiego od podstaw, a nadal chcecie przeżyć przygodę życia w Outbacku, polecam sześciodniowa wycieczkę Rock Patrol z Adelaide do Alice Springs (lub w odwrotną stronę – Rock 2 Water), organizowaną przez Groovy Grape Tours, w której grupa włączona jest w realizację programu – wspólne gotowanie, rozbijanie kempingu, zbieranie drewna na opał. Świetny program obejmuje nie tylko Uluru, Kata Tjutę i Kings Canyon, ale też Góry Flindersa i Coober Pedy. Ja rezerwowałam miejsce przez stronę One Stop Adventures w ramach pakietu 10 dni z Melbourne do Alice Springs, za który zapłaciłam 1219 dolarów.
- Na blogu znajdziecie też wpis z dokładnymi informacjami praktycznymi o podróżowaniu po Australii.
Lubicie pustynie i suche, gorące tereny? Chcielibyście zobaczyć Uluru na własne oczy? A może mieliście już okazję tam być? Jak się podobało?
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
W tym roku jesteśmy zaproszeni na ślub do Australii, jeżeli się wybierzemy to na pewno połączymy to z podróżą i eksploracją kraju. Ogród Eden wygląda niesamowicie!
Jeśli tylko możecie, to się wybierzcie. Australia to niesamowity kraj!
Wczoraj znalazłam różowe jeziora w Australii, coraz bardziej jestem na tak! :)
Hahaha, są – widziałam jedno :)
Piękne zdjęcia!
Dzięki!
Mam nadzieję, że kiedyś tam trafię, jest pięknie!
Jest cudownie :)
Jak zwykle pięknie opisane i pokazane i przydatne dla przyszłych podróżników.Moja podróż była ograniczona tylko do stanu Victoria ale i tak się cieszę że byłam,zobaczyłam
Dziękuję! Ja pomyślałam, że skoro już tak daleko poleciałam, to chcę zobaczyć jak najwięcej :)
Chciałabym tam być, te krajobrazy zapierają dech w piersiach ?
O tak, a na żywo jeszcze bardziej!
Piękne miejsca, którym na pewno towarzyszyły niezwykle emocje. Australia jest piękna jednak właśnie informacja o tych jadowitych pająkach czy wężach odstraszała by mnie od tych miejsc.
No to nie ma się czego bać! Jestem w Australii już ponad 30 dni i widziałam tylko jednego jadowitego węża, w dodatku z dość daleka. Ani jednego jadowitego pająka. Nie jest aż tak źle ;)
Może kiedyś też to zobaczę…
Izabela, tego życzę!
A mnie jak wszystko pójdzie ok, to w tym roku będzie Uzbekistan
Rafał, oby poszło, Uzbekistan jest mega!
Rafał, słyszałeś, że od 1 lutego Uzbekistan znosi wizy m.in. dla Polaków?
Genialna wiadomość na Nowy Rok ;)
Proszę bardzo! ?
Bardzo fajnie napisane ? pochlonelam w sekunde ?
Kinga, tyle pisania i sekunda czytania ??? dzięki!
Skonczylo sie tak szybko jakby to byla sekunda ?
Kinga spoko :D to doskonale! Ja już mam w szkicach kolejny tekst ale na wyjeździe nie tak łatwo publikować :D
Czekam z niecierpliwoscia ?
No to kiedy jedziemy?
Ale świetny tekst! Już od jakiegoś czasu marzy mi się zwiedzenie Australii. A totalnie na nią zachorowałam po przeczytaniu książki “Na zachód od Alice Springs”. W 2018 spełniłam inne wielkie marzenie – dłuższy pobyt na Karaibach, co opisałam na moim blogu. Ale Australia wciąż mi się marzy i mam nadzieję, że w bliższej lub dalszej przyszłości w końcu to marzenie spełnię. Twój post dał mi namiastę wszystkich cudnowności, które tam czekają. Dziękuję!
Tytuł książki zachęca, szczególnie, że to Outback zrobił na mnie największe wrażenie i już wiem, że bardzo chciałabym do niego wrócić. I Australię Zachodnią też bardzo chciałabym zobaczyć!
Widoki piękne. Dużo pająków i węży w terenie? Bardzo trzeba uważać?
Przemysław, pisałam o tym – zaskakująco mało :) jeden jadowity wąż i kilka niejadowitych pająków w 4 dni :)
Piękne zdjęcia :)
Łukasz, dzięki!
Ehh, jedno z największych marzeń podróżniczych :) coś pięknego!
Kamil, u mnie też tak było, w dodatku długo wyczekiwane! ?
Muszę przyznać, że czerwona ziemia brzmi dobrze, no i teraz coraz więcej osób w tej Australii… kurde mole, korci oj korci…
No to niech korci skutecznie :D
Super bardzo bym chciał kiedyś odwiedzić Australię.
Tego życzę!
Uwielbiam oglądać i czytać o podróżach po Australii. Szczególnie w mroźny, zimowy dzień jak dziś :)
Już niedługo wracam do tego mrozu :)
Nie jestem fanką ekstremalnych podróży lubie spać na materacu i miec te wszystkie wygody e podziwiam każdego kto potrafi być ponad to.
Ja lubię od czasu do czasu, ale wiadomo – gusta są różne. Od czasu do czasu lubię też luksusowy hotelik :)
ale super! :)
Widoki zapierają dech w piersiach! Cudne zdjęcia :) Australia przypomina mi Marsa ;) Dziękuję za tą wirtualną wycieczkę, bo raczej nie grozi mi odwiedzenie tego kraju. Po pierwsze nienawidzę latać samolotem (latam max do 3 godzin, więc mam ograniczone pole manewru do Europy) a po drugie przeraża mnie ilość żyjątek, które mogłyby mnie ukąsić ;) Ale z przyjemnością przeczytałam Twój wpis :)
Dziękuję! To prawda, czerwono jak okiem sięgnąć… mogłoby tak być na Marsie :)
Australia to kontynent, na który jeszcze nie dotarliśmy, a który mamy w planach na najbliższą pięciolatkę. Gdy już będziemy się tam wybierać zasięgniemy rady u Ciebie ?
Zapraszam, w planach wpis praktyczny i kilka o różnych miejscach w Australii jeszcze :)
Fantastyczna wycieczka, a Uluru jak zawsze robi wrażenie. Mam nadzieję, że niebawem uda mi się dotrzeć do Australii i spać w swagu, o którym wspominasz :D Swoją drogą, fajnie, że mieliście taka zgraną grupę
To prawda, bardzo dużo zależy od grupy. Miałam szczęście :)
Cudny widok i moje marzenie :) Skała Uluru jest niesamowita ;)
Jest przepiękna!
OMG! Co za fantastyczna podróż! Australia od dziecka jest na mojej liście krajów MUST SEE, a takie wpisy jak Twój tylko podsycają we mnie chęć zobaczenia tego niezwykłego kraju. Dzięki, że przeniosłaś mnie na chwilę do wymarzonej krainy kangurów :-)
Polecam się na przyszłość :) Będzie jeszcze kilka australijskich wpisów!
Chciałabym kiedyś doświadczyć wędrówki przy takich temperaturach! ;) Cała ta wyprawa musiała być świetną przygodą, a Uluru i Kata Tjuta wyglądają niesamowicie! Na żywo rzeczywiście musi to być niezapomniany widok :)
Powiem Ci, że nie jest to łatwe, ale da się! Nie tyle przeszkadza sam upał, co prażące słońce. Bo tam jest sucho, więc nawet jak się pocisz, to to od razu wyparowuje :)
Piękne foty
Ale pięknie! Musze się tam wybrać w tym roku
Polecam :)
Taki wyjazd to super sprawa. Zawsze marzyłam o wakacjach w Australii, ale nie wiem czy dostanę wizę… :(
Dlaczego nie? Wiza jest bezpłatna i raczej ciężko jej nie dostać ;)
Powiem szczerze że chętnie odwiedziłbym i zwiedził cały kraj :)
Ja też :)
Lista miejsc, które chcemy zobaczyć na własne oczy dzięki Tobie się powiększyła :) Pozdrawiam!
Cudownie <3
Piękna podróż i te krajobrazy. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się pojechać do Australii, choć chciałabym, ale z przyjemnością obejrzałam zdjęcia. I wiem gdzie mogę szukać informacji praktycznych.
Niesamowite miejsce. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
Artykuł jest bardzo ciekawy i chętnie wybrałbym się kiedyś w taką daleką podróż. Odstraszają mnie jednak te niebezpieczne zwierzęta. Mówi się, że w Australii jest ich najwięcej a ja strasznie nie lubię pająków i nie wiem czy dałbym radę. ;-/
Miejscówka wygląda niesamowicie!
Piękne zdjęcia! Jakim aparatem je robicie? Ja podczas naszej podróży pstrykałam foty iPhone 11 Pro. Niestety coś mi się w nim uszkodziło i zastanawiam sie czy oddać go do serwisu czy kupić profesjonalny aparat.
Co myślisz o wycieczce z 8 miesiecznym dzieckiem ? Termin od pazdziernika do grudnia. Bedzie to męczarnia ?
Piękna wyprawa. I tak, zdecydowanie chciałabym zobaczyć Uluru na własne oczy…