Zona Colonial – ludzie, duchy i doznania
Idąc po Calle de las Damas nie mam wrażenia, że obok mnie przechadzają się duchy historii. A to przecież najstarsza brukowana ulica Ameryki. To tutaj w 1502 r. synowa Krzysztofa Kolumba i jej przyjaciółki wychodziły na przechadzkę. Damy nie mogły przecież taplać się w błocie i brudzić swoich pięknych trzewików. Dzisiaj po obu stronach ulicy stoją najnowsze auta, a ich lakier błyszczy w promieniach słońca. Nie, tu nie ma duchów. One pouciekały przed turystami i skryły się w bocznych uliczkach Kolonialnego Miasta, najstarszej dzielnicy Santo Domingo. Co ciekawe, nie ma też zbyt wielu ludzi. Gdzie oni się ukryli?
Bruk być może nie jest tak szlachetny jak na Calle de las Damas, ale współczesna kostka brukowa jakoś mniej psuje wrażenie, niż lśniące samochody. Ale tym, co tak naprawdę sprawia, że w bocznych uliczkach Zona Colonial jest przyjemniej, niż na tej najstarszej, są ludzie. Dzięki nim ta dzielnica żyje. Oddycha. To oni, a nie stare mury, sprawiają, że przybysz czuje się tu dobrze. A tak ja się czuję, kiedy chłopcy sprzedający z paki samochodu owoce i bagietki uśmiechają się do nas i machają ot tak, na powitanie, a potem odjeżdżają by zarobić parę pesos.
Był 1512 rok, kiedy rozpoczęła się budowa Katedry Santa María la Menor, zwanej dzisiaj Primada de America. To najstarsza katedra chrześcijańska w Ameryce, ale może szczycić się tym tytułem tylko dlatego, że jej starsza siostra z Meksyku już nie istnieje. Obok świątyni rozłożył się Park Kolumba, w którego centrum stoi pomnik wielkiego odkrywcy. Tutaj, na środku zalanego słońcem placu ustawiają się turyści i uśmiechają do obiektywów aparatów robiąc sobie zdjęcia z najstarszą katedrą w tle.
Tutaj, zaraz obok, przy rozkładanych drewnianych stolikach, w cieniu drzew siedzą na plastikowych krzesełkach starsi i młodsi panowie, którzy umilają sobie czas grą w szachy czy domino. Albo rozkładają gazetę niczym skrzydła i wczytują się w najświeższe wieści ze świata polityki. Tutaj powoli toczy się życie.
Calle de las Damas prowadzi nas do kolejnego placu. Plaza de España. Z jednej strony szereg restauracji, które wyglądają uroczo dopóty, dopóki nie zajrzy się w menu i cennik. Wówczas sen o smacznym posiłku i orzeźwiającym kieliszku schłodzonego, białego wina, a wszystko to z widokiem na Alcazar de Colón – ten sen zamienia się w przerażenie. To naprawdę może tyle kosztować? Nic dziwnego, że zajęte są jedynie pojedyncze stoliki. A może przyjechaliśmy nie w porę? Może sezon na zamożnych turystów jeszcze się nie zaczął?
Jeśli kogoś dopadnie niepohamowany głód nie musi się jednak obawiać. Przekąski zawsze się znajdą. Być może przyniesie je na głowie uliczny sprzedawca mięsnych kotlecików, którymi można się nieźle posilić za kilka pesos? Z takim kotlecikiem i butelką wody zawsze można usiąść na schodkach prowadzących na plac i w cieniu palmy przyglądać się ludziom spacerującym po okolicy.
Zostawiamy Alcazar za plecami i zagłębiamy się w stare miasto. Większość niewysokich budynków jest odrapana z farby i przybrudzona od kurzu i spalin samochodowych. Brzydkie – ktoś mógłby powiedzieć. Z duszą – mówię ja. Jest coś, co sprawia, że to, co pięknie odnowione, odmalowane, przystrzyżone, przycięte, wyrównane ma dla mnie mniejszy urok niż to, co nadgryzione zębem czasu.
Skoro o nadgryzaniu mowa, w kolejnej z uliczek trafiamy na sprzedawcę owoców. Na pace auta, z szoferki którego dobiegają dźwięki wszechobecnej bachaty, dumnie prezentują się owoce. Ciężko oprzeć się soczystej papai, aromatycznym mandarynkom i słodkim ananasom. Sok cieknie po brodzie, biorąc kolejny kęs owocu do ust mam wrażenie, że zjadam samo słońce, a w tle Monchy wyśpiewuje słowa tęsknoty za swoją ukochaną Alexandrą.
Zona Colonial to dla niektórych przede wszystkim zabytki. Można przejść się od Alcazar do fortecy Ozama, można zwiedzić katedrę, można sfotografować się pod tabliczką z nazwą Calle de las Damas. Pewnie. Nie licząc fotografowania się – sama to wszystko robię. Ale warto też znaleźć czas, by bez pośpiechu poszukać prawdziwego życia w tym muzeum na świeżym powietrzu. Bo ono tu jest. I gorąco (dosłownie) nas zaprasza. Skorzystałam z tego zaproszenia i nie żałuję. Te wspomnienia, te chwile – niby ulotne – a jednak zostają w nas. Na zawsze.
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Bardzo lubię Twój blog. Jak zwykle poznałam miejsca, w które raczej nie mam szans dotrzeć :). Dlatego nie mogłam się oprzeć, żeby nie polecić Twojego bloga podczas zabawy: http://blog.calimera.pl/liebster-blog/. Może będziesz miała ochotę się przyłączyć.
Ślicznie dziękuję za tak miłe wyróżnienie!
Zabytki jak zabytki – ja bym napadła na to auto z owocami:D
Napadać nawet nie trzeba było, ono tam stało dostępne dla wszystkich (za odpowiednią opłatą oczywiście :) )
To co piszesz, wprowadza w klimat. Od razu zrobiło mi się też cieplej, jak popatrzyłam na słoneczne zdjęcia zamiast za okno, przez które do pokoju wpływa mi tylko szarość ;) Zazdroszczę miejsca, które odwiedziłaś. Uwielbiam taki klimat i marzę, żeby tam pojechać.
Pozdrawiam
Lavena :-)
Jak napisałam gdzieś tam na górze – marzenia są po to, żeby je spełniać :) Jeśli chcesz to i na Dominikanę na pewno zawitasz :)
I cieszę się, że moje zdjęcia poprawiają humor :) Pozdrowienia!
Może to głupie, ale wystarczy mi, że popatrzę na zdjęcia i już czuje klimat tego miejsca :) Naprawdę niesamowite miejsce, pomyśleć, że kiedyś przechadzał się tam Kolumb.
Fajnie, cieszę się, że udaje mi się zrobić tak sugestywne fotografie :D