Ko Muk – perły i szmaragdy
Mam wrażenie, że Tajlandia składa się z samych rajskich wysepek. Ko Muk różni się od Ko Lipe tym, że zbudowana jest z bardziej strzelistych skał, które porastają gęste drzewa i krzewy. Taki soczyście zielony kożuszek. Zresztą już w czasie półtoragodzinnego rejsu wodolotem obserwowaliśmy, że wysepki robią się wyższe, bardziej skaliste i pokryte bujną roślinnością. Choć pejzaż jest inny, to Ko Muk jest moim zdaniem nie mniej urocza, niż Ko Lipe.
Ko Muk leży w południowej części Morza Andamańskiego. Słowo muk w języku tajskim oznacza perłę, czyli można powiedzieć, że kolejne dwa dni spędzamy na Perłowej Wyspie. Wodolot wysadza nas przy plaży Farang – dosłownie, bo musimy wskoczyć do wody i sami do tej plaży dojść. Nie przeszkadza nam to jednak, gdyż woda jest oczywiście przyjemnie ciepła. Nasze murowane domki nie znajdują się nad samą wodą, lecz nieco w głębi, ale i tak niedaleko plaży.
Po rozładowaniu bagaży idziemy na spacer po wiosce i na plażę na drugą stronę wyspy. Słońce grzeje jak oszalałe. Po trzydziestu minutach, spoceni docieramy na drugą wyspy, do molo. Trafiamy na odpływ, więc resztki wody w jego okolicach są dość mętne i brudne, ale widok z molo wynagradza te niedogodności.
W oddali widać ląd zbudowany z charakterystycznych, strzelistych skał porośniętych dżunglą. Tam, gdzie jest jeszcze woda, na jej powierzchni kołyszą się tradycyjne długie łódki. Wokół nas cisza i spokój, jesteśmy tu prawie sami. Idziemy w bok, znaleźć plażę, gdzie siadamy i czekamy, aż nadejdzie burza, którą widać na horyzoncie. Jednak burza decyduje się przejść bokiem. Na pocieszenie możemy obejrzeć piękną, całą tęczę.
Kiedy już zaczyna nudzić nam się plażowanie, postanawiamy wracać do naszych domków. Po drodze organizujemy sobie wycieczkę na następny dzień. Przechodzimy też przez lokalną wioskę, której widok dobitnie uświadamia nam, że nawet na rajskich wyspach nie każdemu jest tak dobrze, jak w raju. Przechodzimy obok plantacji kauczukowców i możemy z bliska przyjrzeć się, jak ona wygląda. Zatrzymujemy się też w jakimś przydrożnym sklepiku i kupujemy duriana, którego próbujemy wieczorem. Rzeczywiście zapach ma niezbyt przyjemny, konsystencję kremową, a smakiem przypomina smażoną cebulę z wanilią.
Nasza plaża zlokalizowana jest w zachodniej części wyspy, więc wieczorem podziwiamy cudowny spektakl zachodzącego słońca. Ponadto wielką atrakcją jest dla nas świecący plankton, który występuje tu w całkiem sporej ilości. Kiedy idziemy po wilgotnym piasku lub stopy lekko zanurzają się w wodzie, zaczyna coś pod nimi świecić. Mam wrażenie, jakbym szła po gwiazdach!
Kolejnego dnia wyruszamy na wycieczkę do pobliskiej jaskini Morakot, zwanej Szmaragdowa Jaskinią. Jej nazwa pochodzi ponoć od koloru jaki nadaje skałom światło odbijające się od wody. Łódka zatrzymuje się przy skałach. Musimy wskoczyć do wody i popłynąć do jaskini wpław. Podobno tylko przy bardzo niskim odpływie można dostać się do środka łódką. Ponieważ mój aparat nie jest wodoodporny, nie zabieram go ze sobą. Trochę żałuję, bo w środku jest naprawdę ładnie!
Ubrani w pomarańczowe kapoki, ruszamy za jednym z naszych przewodników. Wpływamy do małej jamki pod skałami, za którą jest ciemny korytarzyk. Dobrze, że nikt z nas nie ma klaustrofobii. Dookoła egipskie ciemności, widać tylko słaby punkcik latarki naszego przewodnika, za którym płyniemy. W ciemności obijamy się o siebie. Wreszcie na końcu tunelu widać światło. Im bardziej zbliżamy się do wylotu korytarza, tym świeższe robi się powietrze. Wypływamy z tunelu i prąd nie daje nam płynąć dalej, trzeba go pokonać i dopiero wtedy lądujemy… na plaży!
Jaskinia to tak naprawdę taka bardziej studnia w skałach, bo nie ma dachu, czy może komin. Ściany porośnięte są drzewami, ogromnymi paprociami i mnóstwem innych roślin. Zapach – jak w pierwotnym lesie. Mokry, świeży, zielony, ziemisty. Plażyczka jest malutka, ot – trochę piasku, ale dość miejsca na rozwrzeszczaną hordę japońskich turystów. Kiedy ich przewodnik daje sygnał do powrotu, ustawiają się w idealnie równy, pomarańczowy od kapoków rządek i wpływają do tunelu. Robi się ciszej i przyjemniej. Spędzamy trochę czasu w jaskini, a potem tym samym osiemdziesięciometrowym, ciemnym tunelem wracamy na łódkę.
Po wizycie w jaskini łódka zabiera nas na plażę, która niestety na pierwszy rzut oka robi bardzo negatywne wrażenie. To znaczy jest ładny piasek i plamy kokosowe, ale pod palmami wysypisko śmieci, czyli wszystko to, co wyrzuca morze na brzeg: sterta klapków, szczoteczki do zębów, opakowania po kosmetykach, resztki zabawek, butelki, sznurki. Jest za gorąco, żeby się opalać, więc chowamy się w cień. Ostatni przystanek wycieczki to miejsce do pływania z rurką i maską, ale widoczność jest tu nieporównywalnie gorsza, niż na Ko Lipe.
Po południu żelazny punkt programu czyli nicnierobienie. Po nicnierobieniu idziemy do restauracji przy plaży zamawiając grillowaną rybę dla nas wszystkich. W międzyczasie zaczyna padać. Biegniemy do wody. O tak, kąpiel w ciepłym i słonym morzu podczas słodkiego, chłodnego deszczu – to jest to! A zachód słońca po raz kolejny okazuje się fenomenalny. A kolejnego dnia musimy dostać się z Ko Muk na Ko Yao Noi i to już będzie nie lada wyzwanie!
Byliście na Ko Muk? Lubicie takie ukryte jaskinie? Chętnie odwiedzacie miejsca, dotarcie do których wymaga choć odrobiny wysiłku?
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
ach ten zapach duriana, fu ;-)
O jak Wam zazdroszczę tego wiatru we włosach, kiedy lecieliście wodolotem.
A co na temat szmaragdowej jaskini?
Tam naprawdę są szmaragdy, czy tylko kolor jest szmaragdowy?
Wygrzewajcie się na zapas, bo w Polsce szaro, buro i ponuro.
heh, nie wiem, czemu ona jest szmaragdowa, bo ani szmaragdow nei ma, ani skaly nie sa szmaragdowe. Moze tylko jak sie wyplywa z jaskini to kolor wody jest lekko szmaragdowy. A w ogole to tutaj lokalnie jakos inaczej ja nazywaja – ale nie bylam w stanie zapamietac jak, jakos na “M”.
Ta jaskinia szmaragdowa jest mocno reklamowana i każdy spodziewa się extra wrażeń i to nastawienie na extra nie do końca pozwala się zachwycać. Już tak miałam kiedyś z jedną atrakcją we Włoszech. Ale jak pojechałam kilka lat później to wszystko widziałam inaczej i okazało się to coś wspaniałe.Ach jaskinia z innych powodów nie dla mnie….bu,bu
jeszcze do niedawna Tajlandia mega mnie odrzucała (turystyka na potęgę), ale chyba zaczynam się do niej pomału przekonywać. smutna wiadomość – z ulic Bangkoku ma zniknąć street food, może więc zajrzę tam jeszcze w tym roku?
Ja już słyszałam, że to jednak nie jest prawda, że jakiś urzędnik, który to powiedział, już wycofał się ze swoich słów :)
Siedzę w domu, na zimnym Podhalu, gdzie jest jeszcze sporo śniegu (!) i oglądam sobie Twoje piękne zdjęcia ze słonecznej Tajlandii :) Bardzo ciekawy wpis i cudne zdjęcia, a Tajlandię mam na swojej liście miejsc do odwiedzenia :)
Dziękuję! :)
Jak patrzę na zdjęcia z Twojej wyprawy to tak odrobinkę przypomina mi się taki film… o plaży… chłopaku… parze francuzów… o niebiańskiej plaży… ;) Chyba każdy go oglądał :) Mnie najbardziej fascynowałby świecący plankton, bo musi wyglądać zjawiskowo, choć muszę przyznać że Azja kompletnie mnie nie pociąga, sama z siebie raczej nie zdecyduję się tam pojechać. :)
Najpierw czytałam książkę, potem widziałam film. Książką, jak to najczęściej bywa – o niebo lepsza :)
Aż głupio się przyznać ale nie czytałam :D …ale oglądałam, ach ten boski Leo :D hehe
Polecam, jest nawet ciekawsza od filmu… tylko “widoków” nie ma, trzeba je sobie wyobrazić :D