Konkurs huraganowy
Wróciłam znad morza, z pustyni i z Petry i chociaż zmęczona jestem, to najwyższy czas, by wyłonić zwycięzców w konkursie huraganowym. Przede wszystkim bardzo dziękuję tym, którzy znaleźli chwilę, by wziąć udział w konkursie! A książki Panna Huragan Katarzyny Klimasińskiej wędrują do…
…Ajki i Biszki :)
Dziewczyny, maile z prośbą o podanie adresu (w Polsce) już do Was lecą :)
A tak wyglądał konkurs:
Wczoraj mieliście okazję przeczytać recenzję Panny Huragan Katarzyny Klimasińskiej, która bardzo mnie rozbawiła. Teraz możecie wygrać jeden z dwóch egzemplarzy tej książki, która – mam nadzieję – spodoba się Wam tak samo jak i mi. To jak, kto ma ochotę wygrać nagrodę?
Wyobraźcie sobie, że w jakiś magiczny sposób możecie spędzić jeden dzień w dowolnym miejscu w USA. Robicie, co chcecie. Jecie, co chcecie. Zwiedzacie, co chcecie. Spotykacie, kogo chcecie… Nie ma żadnych ograniczeń. A teraz w komentarzu poniżej napiszcie mi jakby krótkiego maila/wiadomość: co robiliście i jak się podobało. Najlepiej z dużą dawką humoru!
Dwa najciekawsze komentarze nagrodzę książką Panna Huragan. Konkurs trwa do godz. 12:00 2 lutego 2014 (niedziela). Po tym dniu wybiorę najfajniejsze wypowiedzi, a niedługo potem książki pojadą do autorów.
Zwycięzcy dostaną ode mnie maila z potwierdzeniem i prośbą o podanie adresu (tylko w Polsce), na który mam wysłać książkę. W przypadku niepodania adresu w ciągu dwóch dni, nagroda przejdzie na kolejną osobę.
Nagrody zostały ufundowane przez wydawnictwo Videograf. Dziękuję!
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
A konkurs ciekawy ;D Coś wyskrobię ;D
Skrob koniecznie, bo warto :)
a chce tylko zbieram siły :D
Hahahah okej :D
Więc jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności po imprezie u Jacka obudziłem się na jednej z Waszyngtońskich ulic.
Jak z Nowego Tomyśla w woj Wielkopolskim można w ciągu kilku godzin znaleźć się w USA ? Mnie o to nie pytajcie…Znaczy, że impreza była przednia, a ja opanowałem tajniki czarnej magii.
Kac from USA, jak tornado w Alabamie wciągnął mnie w swe sidła.
Okazało się, że spałem 2 przecznice od Białego Domu (na szczęście nie byłęm nagi).
Jako, że lubię grać w koszykówkę postanowiłem napisać na jakiś kartonie “PLAY WITH ME MR OBAMA” i ustwić się pod centralnym punktem białego domu. Ochroniarze nie zwracali na mnie uwagi po tym jak powiedziałem, że jestem z Polski i przeniosłem się w czasie…No super.
CDN.. :)
Trochę trudne:)
Oj tam oj tam :) pomyśl, co chciałabyś robić w USA i mi o tym napisz :)
Tamtego ranka obudziliśmy się w Nowym Orleanie, ale następną noc mieliśmy spędzić już w Jacksonville na Florydzie.
Przed nami były setki mil – a wszystko po to, by na Florydzie oddać wypożyczony w Miami samochód (niestety, przejechanie całych Stanów samochodem dla niskokosztowych podróżników jest niemal niemożliwe – samochód jest opłacalny w zasadzie tylko, jeśli oddaje się go w tym samym stanie:)) i wsiąść w autobus do Atlanty, miasta Scarlett O’Hary, mojej ukochanej bohaterki.
Kilometry, czy też mile, spędzone w samochodzie zapowiadały się wybitnie nudno, nie licząc zaplanowanej krótkiej przerwy na zwiedzanie rezydencji prezydenta Davisa w Biloxi oraz postojów na miejscowe przysmaki – corn dogi, krewetki, pot pies i takie tam.
I tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy, dotarliśmy do Gulfport i wtedy zobaczyłam to. Wielki, ogromny znak symbolizujący wyprzedażowe centrum handlowe.
Musiałam się zatrzymać i sprawdzić, co los przyszykował dla mnie między półkami.
Radośnie przebierałam sobie w sukienkach, podkoszulkach, trampkach, jeansach, kosmetykach. Nigdy w życiu nie odpuściłabym levisów za 20 dolarów czy sweterków za trzy. Mówiłam coś o niskich kosztach? Podróży i owszem, ale kiedy przychodzi do zakupów, tracę głowę. Jestem chyba jak połączenie rasowego podróżnika i Carrie Bradshaw :) W każdy razie, w centrum handlowym o powierzchni małego miasta czułam się jak ryba w wodzie. Lepiej, niż w delhijskim Sarojini Nagar czy na rzymskim Corso.
W pewnym momencie spojrzałam na zegarek – była 17. Gdzie podziało się moje siedem godzin???
Nie muszę chyba już nic więcej mówić – w Biloxi mieliśmy tylko niemal japoński photo time, do hotelu dotarliśmy o 3 w nocy. Autobus mieliśmy o siódmej, z zupełnie innej części miasta :)
Cóż – to była zakupowa nauczka, ale i przygoda na całe życie, jakich dostarczają wszystkie podróże! :)
Pozdrawiam,
Marta
Kartka z dziennika meilem do Ewy:
8.30
Rok 1890. John Muir. Szkot.
“Żadna świątynia zbudowana ludzką ręką nie może równać się z Yosemite. Każda skała, każdy kamień, zdają się tu promieniować życiem. Jakby w tym górskim pałacu natura zgromadziła swe najcenniejsze skarby”.
IDĘ!!!
9.30
Dzika sceneria. Lśniące wodospady. Klify. Gładki granit. Dolina Yosemite. Park Narodowy. Mój oddech. Zatrzymany oczywiście. Takie piękno.
10.30
El Capitan. Czyli Wódz. Cud przy wejściu. 900 m. Skalne urwisko. Rzeka Merced. Łagodne, lesiste brzegi. Zdjęcia. Dużo zdjęć. Dookoła.
11.30
Wodospad Yosemite. Szósty najwyższy na Ziemi. Trzy kaskady. 739 m. Zdjęcie. Gdzie plecak???
12.30
Brak plecaka. Brak prowiantu. Poszukiwanie. Zjadł go niedźwiedź grizzly?
14.00
Dalej granitowe ściany. Masywne. Poniżej łąki. Kwiaty. Kwiatowe łąki. Siadam. Poznaję Amy i Nancy. Dzielą się prowiantem. Pychota. Dostaję corn doga. I brownies. Na dalszą drogę.
15.00
Brownies. Ciastko czekoladowe. Mocno czekoladowe. W tle doliny szczyt Half Dome. Pół Kopuły. Czemu pół? Bo niezwykły kształt. Tył zbocza: zaokrąglony. Od strony doliny: klif. 670 m. Wow.
16.00
Wśród głazów strumienie. Wartkie. Miły, donośny szum. Inne wodospady. Najwyższe w Ameryce Północnej. Bridalveil.
17.00
Szczyty Sierra Nevada. Lśnią. Ośnieżone. W oddali. Na łąkach: eszolcje kalifornijskie. Różaneczniki.
18.00
Przy wyjściu z Parku… Ławka. Na ławce… plecak!!! Biegnę. Chwytam. Otwieram. Zamieram z osłupienia. Na plecaku ślady. Błotne ślady. Łap. Niedźwiedzia grizzly.
//nigdy nie byłam w Parku Yosemite. Ale bardzo chciałabym tam pojechać ;) :) :)
Pozdrowienia – Biszka
Hej! Nie zgadniesz co mi się przydarzyło! Wczoraj pojechaliśmy do Yosemite. Jako że zaplanowaliśmy tylko jeden dzień na zwiedzanie parku, dokładnie zaplanowaliśmy sobie punkty do obejrzenia. W planach było zobaczenie wodospadu, ale w dolnej części, Park Sekwoi oraz Glacier Point, gdzie mieliśmy podziwiać zachód słońca.
Jedziemy. Po wjechaniu do parku zatrzymuje nas Ranger. Pierwsza myśl – mamy kłopoty? Okazuje się jednak, że to rutynowa kontrola. Strażnik miły, próbuje podtrzymać przyjacielską pogawędkę. Patrzy na nasze żółte (nowojorskie) tablice rejestracyjne i mówi “Widzę, że jesteście z Nowego Jorku, daleką przejechaliście drogę”. My na to z uśmiechem odpowiadamy, że tak naprawdę to jesteśmy z Polski. Strażnik spojrzał uważnie i rzekł “No to faktycznie długo musieliście jechać”…
Śmiejemy się pod nosem. Odjeżdżamy.
Parkujemy. Idziemy za tłumem turystów. Po 15 minutach spaceru po płaskiej wyasfaltowanej ścieżce naszym oczom ukazuje się dolny wodospad. Wodospad piękny, ale przecież to chyba nie koniec, miał być 45 minutowy treking, idziemy dalej! No to idziemy, tłumy turystów się przerzedzają, ale nadal są mocno obecni. Zaopatrzeni w jedną małą półlitrową butelkę wody wspinamy się, aby podziwiać wodospad z góry. Idziemy i idziemy, a końca szlaku nie widać. Po ponad godzinie dochodzimy do miejsca, gdzie widać wodospad, ale do szczytu to jeszcze daleko. Oznaczenia końca trasy nie widać, idziemy kawałek dalej, tam na pewno będzie jakiś taras widokowy.
Turystów już nie ma. Mija kolejna godzina, w butelce już wody nie ma. Jest gorąco, słońce praży, a my wspinamy się po “schodach” ułożonych z kamieni. W pewnym momencie stało się jasne, że już dawno minęliśmy punkt, gdzie mieliśmy zawrócić i zejść na dół. Jednak już tyle idziemy, że szkoda byłoby nie wspiąć się na sam szczyt. Przecież to pewnie maks pół godziny!
Wodę pijemy z malutkich strumyczków co jakiś czas pojawiających się pomiędzy kamieniami. Nogi bolą, bo idziemy w adidaskach (miał być spacer). Co jakiś czas przypływ paniki, czy my w ogóle dziś gdzieś dojdziemy?
Mijają 4 godziny. Jesteśmy na skraju wyczerpania, jednak wiemy, że teraz już naprawdę jesteśmy na szczycie. I faktycznie, naszym oczom ukazuje się cudowna panorama na Dolinę Yosemite. Niski poziom wody w wodospadzie pozwala na kąpiele w wyżłobionych przez naturę “basenach”. Schodzimy paręnaście metrów niżej na taras widokowy po 30 centymetrowych schodkach wykutych w skale. Z jednej strony ściana – z drugiej przepaść. Trzymam się mocno barierki, bo pomimo, że nie mam lęku wysokości, to nigdy takiego przypływu adrenaliny jak tam nie czułam. Całe zmęczenie gdzieś się ulatnia, gdy podziwiamy widoki ze szczytu Yosemite Falls, z wysokości 739 metrów nad Doliną Yosemite.
Potem trzeba było zejść. Nie łudziliśmy się, że zdążymy pojechać do Mariposa Grove, to musiało poczekać do dnia kolejnego. Liczyliśmy jeszcze, że zdążymy dojechać na punkt widokowy Glacier Point na zachód słońca.
Nasze kalkulacje niestety okazały się błędne. Jeśli na szczyt wchodzi się 4 godziny, to na dół schodzi się … 3.5. Już było szaro, kiedy doszliśmy do dolnego wodospadu, ciemno gdy znaleźliśmy się u podnóża wodospadu. Niesamowicie wycieńczeni, odrobinę odwodnieni i niesamowicie szczęśliwi pakujemy się do Shuttle Bus, gdzie prawie zasypiamy ze zmęczenia. Dojeżdżamy na parking i tak kończy się nasz dzień w Yosemite. Nie zrealizowaliśmy nawet połowy z zamierzonego planu, ale przecież takie nieoczekiwane przygody najmilej się wspomina, prawda?;-))
!!!!! Uprzejmie proszę, aby tego wpisu nie traktować poważnie :D Wszelka zbieżność imion, opisów i zdarzeń jest zupełnie przypadkowa :) !!!!
Plan był taki – kupujemy bilety do LA a potem zwiedzamy do upadłego. Sprzedałam więc mydelniczkę, odkurzacz i ostatnie nieużywane rajstopy, zapożyczyłam się u cioci, sąsiadki i kuzyna, zabukowałam bilet i … zorientowałam się, że “upadłość” każdy ogłasza po swojemu, więc drogie dzieci, zawsze warto ustalić szczegóły przed wyjazdem a nie świeżo po lądowaniu na obcej ziemi. Moje wizualizacje: stary różowy cadillac, wiatr we włosach, San Francisco nocą, Dolina Śmierci o poranku, Las Vegas całą dobę i Wielki Kanion o zachodzie słońca rozpłynęły się niczym wieczorne chmury na chwilę przed zapadnięciem zmroku, gdy koleżanka oznajmiła, że LA jest fantastyczne, więc tam sobie odpoczniemy z jej znajomymi i może wyskoczymy w jedno czy dwa miejsca, bo wszystko jest i tak za daleko od siebie, by cokolwiek zobaczyć, a w Las Vegas to nie ma nic ciekawego. Zamarłam. Ot, podróż życia, szczególnie, że to ona miała kierować naszym cadillaciem, a nie ja! Gdzie moje puste przestrzenie, gdzie moja wymarzona desert road from Vegas to nowhere ?! Chyba nie w jednej z najludniejszych metropolii świata?! Patrzyłam wściekła to na koleżankę, to na jej wielką walizkę, zastanawiając się, na ile lat zostanę skazana, jeśli za chwilę wyrzucę ją przez szklane okna lotniska LAX? Koleżankę, nie walizkę, dla uściślenia. Na ziemię sprowadziło mnie jakieś dziecko, rzucające się obok po podłodze, walące w nią zaciśniętymi pięściami i zanoszące się płaczem – po co przeleciałam pół świata i to za cudze pieniądze, jak codziennie to samo mam w pracy a jeszcze mi za to płacą? Powietrze na zewnątrz było gorące i lepkie od słońca, kurzu i moich nerwów. Wisiała nad nami wyimaginowana lina, którą nie wiedziałam, czy zarzucić na szyję sobie czy może jednak koleżance? Pierwsza noc była bezsenna. Tzn. moja, bo ona spała jak zabita, mrucząc słodko pod nosem. A nie, to mruczał czarny kot, który stał na półce nad moją głową i patrzył na mnie swoimi złotymi, dziwnymi oczami. Brrrrr. Rano poszłam na spacer i znalazłam zaciszny park. Dookoła przyjemna pustka. Usiadłam na ławce pytając sama siebie, co ja tu robię, do diabła? I wtedy to zobaczyłam… za drzewami coś lśniło, niczym diament. Podeszłam bliżej i zobaczyłam mężczyznę. Wyglądał idealnie, niczym boski posąg. Jego naga, blada skóra i gęste włosy błyszczały mocniej niż gwiazdy na niebie. Patrzył w kierunku słońca, przeciągając się leniwie. Urzeczona, nie mogłam wydusić z siebie słowa, miałam nadzieję, że nie zauważy mojej cichej obecności. Niestety, w pewnej chwili spojrzał w moim kierunku. Szybko jak błyskawica. Jego zadziwiająco złote oczy przeszyły mnie na wylot… Poczułam napływające zewsząd zimno. Nie trwało więcej niż 2 sekundy, jak ubrał się i jednym susem zniknął w zieleni krzaków. Serce biło mi jak szalone. Czy to zdarzyło się naprawdę? Czy to było złudzenie, senna mara w rozproszonym świetle upalnego przedpołudnia? Ruszyłam przed siebie, zupełnie bez celu. W jednej z pustych ulic usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła. Nie byłam sama, to pewne. Przerażenie ścisnęło mnie w środku. Powoli odwróciłam głowę. Stał tam. Wysoki, wyprostowany. Zabójczo przystojny, zawstydzający swoją bladością i zachwycający spojrzeniem skrywającym wiele sekretów. Zza jego nogi wysunął się kot, ten sam, którego widziałam wczoraj wieczorem i miauknął piskliwie. Chłopak przeczesał palcami jasne włosy i ruszył pewnie w moim kierunku. Podszedł bliżej i uśmiechnął się odsłaniając przy okazji swoje śnieżnobiałe zęby. Wyciągnął dłoń i ujął swobodnie moją. Jego ręka była lodowata, a biały odcień skóry zaskakujący jak na środek lata w Kalifornii, ale było w nim coś, co kazało mi zostać. „Nazywam się Edward. Mieszkam w Los Angeles, od kiedy uciekłem z Forks w stanie Waszyngton kilka(set) lat temu. Wiem, że poznałaś już mojego kota Filemona. Może ci się to wszystko wydać trochę dziwne, ale myślę, że mogę ci pomóc”. Spojrzałam zaskoczona. Edward? Forks? Sparkling moments? Czy ja już kiedyś tego gdzieś nie słyszałam…? Hmm. Whatever. „Jak możesz mi pomóc, Edwardzie i skąd wiesz, kim jestem i że potrzebuję pomocy?”. Odpowiedział „Wiem więcej niż możesz sobie wyobrazić. Chcesz zwiedzać, a Twoja koleżanka odmówiła, prawda? Mogę Ci pomóc, o ile nie będziesz zadawała pytań i po prostu mi zaufasz. Nie potrzebujesz żadnych bagaży. Powiedz, że chcesz a wyruszymy natychmiast”. Ciekawość wygrała, powiedziałam „Ruszajmy w drogę!”. Edward mnie na plecy założył rolki najpierw Filemonowi a potem sobie i popędziliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się szybko, to nie mogło dziać się naprawdę! Huragan we włosach, chłodne plecy Edwarda i jego nadprzyrodzona siła - takie rzeczy nie dzieją ani w książkach ani w filmach! Chyba, że może się dzieją? :D Edward biegł, a ja chłonęłam wszystko, co widziałam. Plaże, światła San Francisco, korek samochodów na Golden Gate Bridge, który wyminęliśmy z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza. Filemon został z tyłu, bałam się, że nie da rady wytrzymać morderczego tempa. Pędziliśmy dalej: Yosemite, Dolina Śmierci, Las Vegas. Dotarliśmy tam wieczorem, gdy miasto powoli budziło się do życia. Edward nie wyglądał na zmęczonego, uśmiechał się. Powiedział, że ta noc będzie tylko nasza! Szaleliśmy w klubach, graliśmy w kasynach. Przegraliśmy wszystko, nawet rolki i Filemona, ale jakie to miało znaczenie? To był nasz czas, nasza chwila. Fontanny tryskały w kierunku nieba, zewsząd dobiegał nas śmiech, muzyka, a ja tonęłam w złotych oczach Edwarda. „Kocham Cię” wyszeptał, „ale nie możemy być razem, bo wiem, że Bella w końcu mnie odnajdzie. Ręką Stephenie została zapisana nasza przyszłość, nie mam na nią wpływu. Ale ta noc jest tylko nasza i oddam ci wszystko, całego siebie. Nawet kota bym ci oddał, ale ten już nie należy do mnie”. Zbliżył swoje zimne usta do mojej twarzy z takim impetem, że poczułam, iż nie mogę oddychać. Zaczęłam się dusić, zrobiło mi się gorąco… DIIIIIIING - usłyszałam głośny dźwięk, otworzyłam oczy i … siedziałam w samolocie, a dziecko z przedniego siedzenia wpychało mi w otwarte usta zdjętą ze stopy skarpetkę, ciesząc się, że tracę dech a moje policzki są coraz bardziej czerwone. Kątem oka zobaczyłam, że koleżanka śpi w najlepsze a sygnalizacja pokładowa mówi, że trzeba zapiąć pasy. Za chwilę wylądujemy, wynajmiemy cadillaca i wyruszymy w podróż po USA. Westchnęłam. Sen się skończył, a jeden dzień z Edwardem na zachodnim wybrzeżu nigdy nie miał miejsca.
Hello moja dear family,
tutaj, in NY is great, very fantactic. Byłam na cool party. It was super event. Poznałam świetnych i miłych ludzi. Zaprosili mnie do najbardziej znanego klubu w tym city. Zdjecia z wieloma famous people prześlę w kolejnym mailu, a teraż muszę leczyć katzenschmercena.
Yours
M.
Postawiłam nogę na innym kontynencie – w moich ukochany STANACH ZJEDNOCZONYCH! :) Wychodząć z lotniska zapuściłam w słuchawkach “Stany” T.Love i spojrzałam na Nowy Jork z tą muzyką w tle. Miałam ze sobą książkę z mapkami dotyczącą serialu “Seź w wielkim mieście”. Byłam w miejscach gdzie bywała Carrie robiąc mnóstwo zdjęć oczywiście. Później chciałam pooglądać miejsca z “Plotkary”. Udałam siędo hotelu Empire, w którym okazało się, że wcale nie ma Chucka Bassa! W ogóle kobiety mi mówiły, że on nie istniał, ale miałam nadzieję, że to tylko mój słaby język i po prostu nie rozumiem. Stwierdziłam więc ze spuszczoną głową, że świat nie jest jednak tak piękny jak myślałam. Idąć tak smutno po Central Parku podeszła do mnie kaczka. Była miła i ją pogłaskałam. Usiadłam więc obok stawu i patrzyłam na kaczki. Doszło do mnie, że to właśnie one w Central Parku sprawują władzę, ponieważ odwróciłam się, a młody chłopak ukradł kobiecie torebkę i bieg bardzo szybko. Wyskoczył z wody gang kaczek. Biegnąc zdarzyły pozakładać naszyjniki gangsterskie i wzięły w skrzydła prawdziwą broń. Jedna z nich była czarnuchem i miała złote diamenciki na głowie – to był chyba boss. Złapały złodzieja, a kobiecie oddały torebkę zatrzymując oczywiście dla siebie należne w podstaci całego pieczywa, które kupiła dla swoich dzieci. Podziubałam im, aby łatwiej było jeść, bo żadna z nich nie miała zębów takich jak ja. W sumie nie wiem dlaczego, ale domyślam się, że powodem były te ciągłe boruty w Central Parku. Kaczki wyglądały jak z piosenki Bingo Players ft. Far East Movement – Get Up (zawsze myślałam, że to była bajka, ale okazało się, że kaczki są naprawdę groźne). Pożegnałam się i poszłam dalej zwiedzać Nowy Jork. kiedy doszłam do Statuły Wolności i wdrapałam się na szczyt okazało się, że akurat teraz czarne moce atakują Empire State Building i nie było czasu na zejście. Musiałam więc razem z Pogromcami duchów iść w Statule. W sumie nie narzekałam, bo i tak chciałam zobaczyć ESB to przy okazji się zabiorę i będę miała “widok z lotu ptaka”. Walka trwała dosyć długo, zaczynało się już zciemniać, więc postanowiłam się urwać, bo miałam na pobyt w Nowym Jorku tylko jeden dzień! Idąc ciemną ulicą zaczął mnie gonić jakiś mężczyzna. Z oddali widziałam tylko jego zarysy. Obejrzałam się dookoła nikogo nie było, kto mógłby mi pomoc. Biegłam więc, bo znałam adres wujka Kevina. Podawali go w “Kevin sam w Nowym Jorku”, myślałam, że tam będę mogła się skryć. Co się niestety okazało dalej trwa u nich remont i nikogo nie było. Pomyślałam nagle – KACZKI! I biegłam co sił do Central Parku. Tam stał gigantyczny statek kosmiczny. W świetle lamp zobaczyłam, że biegnący za mną miał tylko zarysy mężczyzny! Naprawdę to była kobieta ufo. Przestraszona szukałam kaczek, aż w końcu coś mi mignęło za sterem statku – to była kaczka murzyn! Mignęła dziobem całym ze złota. Okazało się, że Obcy przekupili kaczki. Powiedziałam, że nie jestem stąd i nie chcę uczęstniczyć w wojnie, bo jestem pacyfistką, więc Obcy grzecznie dali mi bon do Starbucksa i poszłam na kawę. Piłam pyszną z sojowym mlekiem. Za oknem waliło się całe miasto: mroczne siły walczące ze Statuą Wolności, Najazd Obcych na naszą planetę, dosłownie wszystko na raz. Kiedy zobaczyłam jak Godzilla zamawia w MC Donaldzie stwierdziłam, że Ameryka jest taka jaką sobie wyobrażałam – to miejsce gdzie wszystko jest możliwe! Dopiłam swoją kawę i poszłam na lotnisko. Myślałam tylko o tym, że po przyjeździe do domu zjem ulubione pierogi ruskie, za dużo tych fast foodów dookoła.
Lecę samolotem z Warszawy do Waszyngtonu ( gdzie to u licha jest?).Trochę mi nie na rękę, ale Obama tak prosił. Zaznaczyłam wyraźnie, że nie życzę sobie prasy i telewizji. Pogoda ma być ładna, bo nie będę się stroić w futra. Zawsze kurczę pod górkę. Człowiek sobie chce chwilę odpocząć, a tu przyjedź, mam kłopoty z Michelle. No i człowiek z dobrym sercem ( znaczy ja, jakby ktoś pytał) zasuwa samochodem z Zielonej Góry do Warszawy, a potem jeszcze w samolocie musi się tłuc. Co mam tam oglądać. Drapaczy chmur nie ma – lepiej sobie zobaczyć Jezusa w Świebodzinie. Biały Dom? U nas są i czerwone i inne. I co że biały, taki to zaraz będzie brudny i z graffiti. Zieleni jest dużo? Ja mam na co dzień RODOS ( rodzinne ogródki działkowe ogrodzone siatką). Nie zaskoczą mnie. Jakiś tam wegan podobno jest sporo. Może jeszcze zaserwują mi wodę w proszku, albo wodę o smaku kiełbasy? Obama, proszę, przygotuj mi ruskie. Nie rozumie. Ruskie pierogi, nie ruskie ludzie. Niby taki wykształcony, a nie zna ruskich. To znaczy zna, ale tak od strony politycznej, a tym to ja się nie najem. Kapitol, Pentagon? Nie lepiej Wieliczka i Kraków? Bójcie się ludzie. Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sąd Najwyższy mam zwiedzać? A to niby Temida tam inna niż wszędzie? Może ma lepszą wagę? Bardziej skąpo ubrana? Sprawiedliwość jest wszędzie taka sama: w Polsce polska, w Ameryce amerykańska. Przecież mówię, że taka sama. Kapitol? Kapitolnie to ja się czuję, jak się wszyscy przestaną mnie czepiać. No i co? Jeszcze Michelle. Nie daję rady, muszę wracać. Ja chcę do domu.
Pozytywne :) :) :)
Zacząłem zastanawiać się nad tym intensywnie i po czasie doszedłem do jednego wniosku. To, na co mam ochotę, mam na miejscu. Nie muszę wyjeżdżać do stanów. Może powinienem trochę pofantazjować, aby wygrać konkurs, ale wszystkie rzeczy materialne i niematerialne, których pragnę, mam na miejscu. Pozdrawiam.
No cholernie boję się latać, więc do Stanów wybrałam się statkiem, towarowym, żeby było taniej. Zaciągnęłam się na okręt jako majtek, ale okazało się, że kapitan woli, żeby pokład sprzątać bez nich…
Wdrapałam się więc na bocianie gniazdo i czekałam na dobry wiatr, co by podróż szybciej zleciała, ale nagle zerwał się sztorm i maszt złamał się w pół, więc wylądowałam za burtą. Na szczęście gruchnęłam prosto do szalupy ratunkowej, zaopatrzonej w dużą ilość kół ratunkowych i rumu, tego ostatniego było znacznie więcej ;), więc nie wiem ani ile płynęłam ani jak dobiłam do brzegu.
Do licha, to nie zwykła plaża, to piedestał Statuy Wolności. Wychodzę z wody, na brzegu już czekają panowie z Urzędu Emigracyjnego, z kieszeni wystają mi wodorosty, które biorą za nieco rozmoczoną zielona kartę i pomagają załatwić wszelkie formalności, niepomni na moje protesty, że wcale nie chcę tu zostać. Ponieważ nie mogą zrozumieć, że nie podoba mi się w Stanach, bo jestem pierwszym takim przypadkiem, muszą mi udowodnić, że kocham USA, tylko jeszcze o tym nie wiem i zabierają mnie w podróż po swoim kraju, od Waszyngtonu po Nowy Jork. Jestem nieprzejednana, więc wywożą mnie do 58 parków narodowych i w każdym zostawiają na kilka dni na pastwę losu, potem jednak wracają i proponują, że moja twarz ozdobi Mount Rushmore. Mam dość. Daję moją listę żądań: aparat fotograficzny, wystawa w The Metropolitan Museum of Art, złota kartę VISA non limit i pokój w Białym Domu. W końcu kiedyś odeślą mnie jako fotoreportera na wschód ;).
Witaj,
Nie uwierzysz, ale wczoraj odwiedziłam Kalifornie w USA!
No mówię ci – odjazd!
Ahhh co tam są za widoki.. Od razu cyknęłam pełno fotek.
Odwiedziłam “Aleję sław!”.
Kierowca taksówki poinstruował mnie co i jak i odjechał w trakcie gdy ja sklejałam jego słowa (bo znajomością angielskiego to ja nie grzeszę).
No więc pogrążona w myślach kroczę słynną ulica “Hollywoood Walk of Fame” rozglądam się i naglę:
Boże! Toć To Jack Sparrow z filmu “Piraci z Karaibów”.
To na pewno Johny Depp przebrany. Kurczę taki aktor. No to biegnę po autograf, fotkę, cokolwiek!
Na moje nieszczęście potknęłam się o coś, zrobiłam parę piruetów i wpadłam w ramiona Jacka Sparrowa.
O nie! Co za upokorzenie. Więc miałam wciąż zamknięte oczy, ale w końcu je otworzyłam chcą zobaczyć choć na chwilę cudowna twarz Johnego i..
Co za rozczarowanie gdy okazało się że to jakiś szczerbaty, uśmiechający się murzyn przebrany za Jacka! I jeszcze do tego okropnie pachniało mu z buzi.
Odskoczyłam jak oparzona wpadając na kolesia jadącego na deskorolce. Odrzuciło mnie w bok i wpadłam do fontanny. Ohh ja niezdarna.
Obudziłam się w szpitalu. Dowiedziałam się że mam zwichnięty nadgarstek i parę siniaków. Wypisali mnie. Chwyciłam pierwsza torbę która nasunęła mi się na rękę, wybiegłam ze szpitala i szybko wskoczyłam do taksówki. W głowie mi huczało: “Ja chcę do domu!”.
Jadąc na lotnisko podziwiałam piękny wschód słońca nad LA.
W samolocie (którym oczywiście panicznie się bałam lecieć) zamierzałam posłuchać muzyki więc sięgam do kieszonki torby i… Ohh nie! To nie moja torba!
Przejrzałam torbę i znalazłam tam ładnie zwiniętych 10 paczuszek banknotów 100 dolarowych. Myślę: kurcze to jakiś żart chyba.
Rozejrzałam się czy nikt nie patrzy. W środku krzyczę: “Yeeh! Jestem bogata!”
Snuję już w głowie wiele planów gdy naglę jak coś walnęło, jak zakołysało i..
Budzę się zwinięta, cała mokra w moim łóżku.
Ohh.. Byłam zaszokowana.
Od razy pobiegłam do komputera, żeby ci to napisać i powiem ci mimo wszystko: “Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.”
Klaudia :)
A starałam się już tak to skrócić :D
Byłam w Kutaisi. STOP. Jadłam chaczapuri. STOP. Popiłam cza-czą….I próbowałam dogadać się z jednym przystojnym Swanem. Niestety mówił tylko w języku megrelskim. Po kolejnej cza-czy wiedziałam już wszystko i rozumiałam wszystkich oraz pociągnęłam pieśń “My Cyganie….”. Dobrze, że tylko ja znałam język polski.Poza tym chciałam zrobić odwet napadając na Persów (których już nie ma na mapie) i sadzić banany by ożywić gospodarkę.
Teraz już wiem, co to znaczy tańczyć cza-czę :D
Gdzie się Kuatisi?:))
Kutaisi:)) To wszystko przez cza-czę:D
Hurra wygrałam :D
tak myślałam ;)
gratulacje :)
Gratulacje i dziękuję za konkurs!