Merle Hilbk: Czarnobyl Baby

Jak najprościej wkurzyć czytelnika? Obiecać mu książkę na jeden wielce interesujący temat, a pisać głównie na inny, w dodatku tendencyjnie i mieszając fakty. W ten sposób udało się Merle Hilbk, autorce Czarnobyl Baby, skutecznie mnie zirytować. Do tego stopnia, że parę razy miałam ochotę po prostu wyrzucić książkę przez okno. Nie zrobiłam tego tylko z dwóch powodów: z jednej strony powtarzałam sobie, że wyleję żale w recenzji, a z drugiej bałam się, że zrobię krzywdę jednemu z kotów mieszkających na podwórku pod moim oknem. Szkoda by było, bo bestie naprawdę sympatyczne.

Merle Hilbk: Czarnobyl Baby
W Czarnobylu byłam prawie rok temu, pod koniec września. Książkę Hilbk wypatrzyłam na księgarnianej półce mniej więcej w grudniu, kiedy kompletowałam lektury na wyjazd na Majorkę. Pod wpływem jeszcze zupełnie świeżej fascynacji tym, co widziałam na Ukrainie, bez wahania sięgnęłam po egzemplarz, a opis z tyłu okładki tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to dobry (jak się wtedy wydawało) wybór. Za lekturę wzięłam się jednak dopiero pod koniec styczna, a recenzja pojawia się dziś. Czemu tak późno? Po prostu po drodze miałam okazję poczytać dużo ciekawsze książki, a jakoś lepiej mi jest dzielić się czymś dobrym, niż czymś naprawdę fatalnym.

A mogło być tak pięknie. Czytam na okładce wiele obiecujące słowa: Katastrofę z 1986 roku potraktowała jako pretekst do opowiedzenia o współczesnej Białorusi i Ukrainie, a przede wszystkim o życiu ludzi, dla których te odizolowane od świata i silnie skażone radioaktywnie tereny stały się azylem, miejscem pracy, ojczyzną i którzy pomimo zagrożenia oraz zakazów zdecydowali się tam zamieszkać. Mowa oczywiście o awarii i wybuchu reaktora nr IV Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. W.I. Lenina.

Mam więc w ręku książkę obiecującą mi wgląd w świat ludzi, do których dotrzeć niełatwo. Sama wiem, jak było w Sławutyczu. Pracownicy elektrowni nie spoglądali na nas z radością, nie zapraszali turystów na kolację i wódkę, nie witali z otwartymi ramionami. Tolerowali, ale nie uśmiechali się szeroko na nasz widok. Nie zapraszali do rozmowy i nie opowiadali o sobie. I my czuliśmy się trochę jak intruzi z daleka, którzy nie rozumieją do końca czym była taka katastrofa dla tysięcy mieszkańców okolic. Dlatego staraliśmy się czasem po prostu wtopić w tło, nie drażnić, nie przeszkadzać. Liczę, że o takich ludziach poczytam, poznam ich sposób patrzenia na świat, ich opowieści, bo będąc na Ukrainie nie przebijałam się przez ten mur, za którym skrywali się przed nami miejscowi.

A kiedy zaczynam czytać, to powoli odnoszę wrażenie, że największymi ofiarami katastrofy w Czarnobylu nie byli ci ludzie, którzy mieszkali tam i pracowali na co dzień, lecz biedni, trzęsący portkami przed promieniowaniem Niemcy! Hilbk niejednokrotnie wspomina o tym jak bardzo obecny jest wciąż w Niemczech ten strach. I ten niemiecki strach po pewnym czasie staje się naprawdę męczący, przytłaczający, dominujący. Już nie ma mieszkańców Białorusi czy Ukrainy – są niemieccy aktywiści pikietujący przeciwko powstaniu kolejnej elektrowni atomowej, niemieccy politycy ostrzegający przed piciem skażonego niemieckiego (!) mleka i jedzeniem sałaty, niemieckie właścicielki psów rozpaczające, że biegający po podwórku jamnik szoruje brzuchem po skażonej niemieckiej (!) ziemi i niemieckie gospodynie domowe niemalże badające dozymetrem każdy składnik obiadu przed wrzuceniem go do garnka!

W pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, czy Niemcy rzeczywiście mają takie czarnobylskie skrzywienie, czy może jest to jedynie tak narysowane przez Hilbk. Nietrudno bowiem wyczuć, jakie są poglądy samej dziennikarki na energetykę jądrową – nie pisze tego wprost, ale głosy przeciwko zdecydowanie przeważają nad tymi za. Ci, którzy są za przedstawiani są jako ludzie, którzy zdają się myśleć kategoriami maksymalizacji zysków i lekkomyślnie narażają zdrowie, a nawet życie milionów osób. A pod sam koniec książka zmienia się z reportażu o mieszkańcach strefy w historyjkę o ruchu antyatomowym w Niemczech. I kiedy docieramy wreszcie do osoby, która mogłaby przedstawić argumenty za energią atomową, rozmowa urywa się w najciekawszym momencie, a argumentów nie poznajemy w ogóle.

Ci sami Niemcy, którzy tak bali się radiacji, okazali się największymi przyjaciółmi Białorusi po katastrofie, zapraszając do siebie setki tysięcy białoruskich dzieci na wakacje, wyrzucając zaraz po przyjeździe ich napromieniowane ubranie i kupując im nowe jeansowe kurtki. Nie chcę negować chęci pomocy i dobra, które na pewno przyświecały niemieckim rodzinom opiekującym się dzieciakami ze strefy, ale sposób, w jaki jest to w książce opisane budzi we mnie sprzeciw. Wspaniali Niemcy dobrodusznie zajmują się biedakami z Białorusi.

Oczywiście Białorusini i Ukraińcy też pojawiają się w książce. Hilbk nie zapomniała zupełnie o przejmujących opowieściach osób, dla których dramatyczne wydarzenia z 1986 r. i wszystko, co działo się później, stanowiły ogromną zmianę w ich w miarę unormowanym dotychczas życiu. Osób, które godzą się ze swoim losem i zamiast płakać i trząść się nad tym, co się stało, usiłują żyć dalej w tej swojej nowej normalności. Tyle, że odnoszę wrażenie, jakby autorka patrzyła na nich wszystkich nieco z góry. Bo nie chcą żyć przeszłością i nie chcą wywoływać demonów, których tak bardzo boją się Niemcy.

Jest jeszcze Masza. Przewodniczka Hilbk po strefie w Białorusi, a według opisu także białoruska przyjaciółka, a zarazem tłumaczka, której celne uwagi stanowią kontrapunkt tych fascynujących opowieści. Maszę wykreowała autorka na – z przykrością muszę to stwierdzić – głupią dziewuszkę ze wsi, która nawet nie umie się poprawnie wysłowić, jest infantylna i nie rozumie otaczającego jej świata. I to pomimo tego, że gdzieś tam wspomniane zostaje, że ta dziewczyna jest wykształcona, studiuje i pracuje. Chociaż można się zastanawiać, czy Masza tak naprawdę istnieje, czy może jest tylko stereotypowym wytworem wyobraźni autorki.

Uwagi Maszy, według opisu, unaoczniają różnice w postrzeganiu postczarnobylskiej rzeczywistości przez ludzi ze Wschodu i z Zachodu. A te różnice w postrzeganiu rzeczywistości przez Wschód i Zachód rysują się w książce mniej więcej tak: my na Zachodzie jesteśmy mądrzejsi, wykształceni i bogaci i wiemy, czego wam na Wschodzie potrzeba. Wy na Wschodzie jesteście głupsi, biedni i nieświadomi, jak to przerażające promieniowanie potrafi być niebezpieczne. My na Zachodzie wiemy, że energetyka jądrowa to taka wielka straszna Buka, która – jak przyjdzie – to zrobi nam krzywdę, wy na Wschodzie pozwoliliście Buce przyjść i jeszcze zaprosiliście ją na promieniotwórczą wódkę. My na Zachodzie zakazujemy budowy elektrowni jądrowych i zamykamy już istniejące, a wy na Wschodzie jecie jabłka z jabłonek rosnących na skażonej ziemi. Przy czym Zachód utożsamiany jest tutaj tylko i wyłącznie z Niemcami.

Czara goryczy przelewa się, gdy czytam o relacji między autorką, a jej przewodniczką, Maszą. Ta druga zarzuca w pewnym momencie Hilbk, że ta nie rozumie Białorusinów. Na co autorka odpowiada pełnym wzburzenia: a czy ona rozumie mnie, nas, Niemców? A ja się pytam – po jakiego grzyba (być może atomowego?) miałaby Masza w ogóle próbować zrozumieć Niemców, kiedy to nie ona pcha się do spanikowanych Niemiec. To zadaniem Hilbk, jako autorki reportażu, jest próba zrozumienia Białorusinów, a nie wymaganie od całego świata, by rozumiał (jak dla mnie równie niezrozumiałe) niemieckie obawy!

Tak już w ramach czepiania się dodam tylko, że dziennikarka pisząca książkę na temat Czarnobyla i radioaktywności mogłaby się bardzie przygotować i nie mylić milisiwertów na godzinę z mikrosiwertami na godzinę. Bo jakby gdzieś w Prypeci promieniowanie wynosiło 3,5 milisiwerta na godzinę to nikt raczej by tam ani dziennikarki, ani nikogo innego nie wpuścił. Ponadto wydaje mi się, że 3,5 µSw/h (jak już zastosujemy prawidłową jednostkę) to trochę mniej, niż roczny poziom promieniowania tła w Niemczech!

I droga pani Hilbk, reaktor nr IV to nie brudnobiały budynek w formie olbrzymiej skrzyni z blaszanym dachem, bo reaktora pani raczej nie widziała. Ten budynek to stary sarkofag przykrywający szczątki reaktora. A to, co sterczy z budynku niczym wyrzutnia rakietowa to z kolei nie żadna wieża, lecz po prostu komin. Mi w żaden sposób nie przypomina on wyrzutni rakietowej. Zastanawiam się też, czy pisząc o zwiedzaniu reaktora autorka ma na myśli pozostałości tego, który uległ awarii, bo to wydaje mi się lekko niewiarygodne, biorąc pod uwagę, że była tam na zwykłej wycieczce.

Szkoda też, że autorka nie wyjaśnia, iż największe ryby w Europie, o których opowiada jej przewodnik, czyli trzymetrowe sumy, to nie efekt mutacji spowodowanych promieniowaniem, lecz tego, że nikt ich tutaj nie łowi, więc mają możliwość urosnąć do wielkich rozmiarów. Trzeba też sprostować, że dach hotelu Polesie w Prypeci to wcale nie jest najwyższy dostępny punkt w mieście. Ktoś chyba zapomniał o szesnastopiętrowych wieżowcach takich jak Fujiyama i Fujiyama Bis. Ale one przecież nie są w centrum, więc nie wiem czy autorka w ogóle miała szansę się o nich dowiedzieć i do nich dotrzeć.

W kilku słowach – nieobiektywna, pełna nieporozumień i niemieckocentryczna – taka jest dla mnie ta pozycja. Dla osoby, która była w Czarnobylu, która przez dwa dni mogła z boku podglądać mieszkańców Sławutycza, która ledwie otarła się o historie, książka Hilbk okazała się wielkim rozczarowaniem. Tym bardziej nie polecam jej nikomu, kto do tej pory Czarnobylem się nie interesował, bo moim zdaniem nie pokazuje prawdziwego obrazu skutków katastrofy. Wielki minus, pani Hilbk.

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

12 komentarzy

  1. Koko pisze:

    Potwierdzam. Niestety.

  2. nie brzmi i co więcej nie wygląda zbyt zachęcająco

  3. Krystyna pisze:

    Dobrze jest przeczytać czasami i takie recenzje :-)

  4. Marika pisze:

    Jestem zaskoczona, że powstała taka książka!

    • Ewa pisze:

      Wiesz co, w Niemczech ma może ona racje bytu (choć nie powinna mieć w podtytule “reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi” a raczej “reportaże o naszych niemieckich obawach” :) ale jak dla mnie u nas niekoniecznie. Jestem zaskoczona, że ktoś zdecydował się ją tu wydać.

  5. M. pisze:

    Już sam tytuł książki nie brzmi jakoś zachęcająco ;) A te rekomendacje z okładek, bardzo często wpuszczają w maliny! Tu ewidentnie obiecano coś lepszego, ale spotkałam się z opisami, które wręcz odstręczały, mimo że książki rewelacyjne.

  6. lipoooo pisze:

    Bardzo ciekawy oraz inspirujący blog! Jestem pod dużym wrażeniem. Dobra recenzja książki. Pozdrawiam serdecznie :)

  7. kamila pisze:

    nie czytałam. i nie przeczytam (dziękuję :-)) choć napalałam się z podobnych powodów.

    ps nie ma za co, “wyróżnienie” to tylko wyraz czystego zachwytu :-)

  8. Dzięki za tą recenzję. Oszczędziłaś mi czasu, pieniędzy i rozterek co potem zrobić ze słabą książką.

  9. Ewa pisze:

    Polecam się na przyszłość ;)

  10. Justa pisze:

    Swietna i bardzo wyczerpujaca recenzja!

    Szkoda, ze tak dobry temat zostal zmarnowany…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!