Okolice Mandalay

Ograniczony czas podróży wymaga podejmowania decyzji. My poświęcamy ostatnią stolicę birmańskiego królestwa na rzecz jej okolic. Dwa dni, które tu spędzamy, wypełnione są wręcz po brzegi, a każdego wieczoru, jak docieramy wieczorem do hostelu, to wręcz opadamy z sił. Nic dziwnego, bo w Mandalay i okolicach zajęcie dla siebie znajdą wszyscy: miłośnicy natury, osoby zafascynowane buddyzmem, historią, kulturą i sztuką czy po prostu codziennym życiem mieszkańców. My próbujemy wszystkiego po trochu. Nawet tutejszy fort trochę oglądamy – w trakcie spaceru na śniadanie :)

Fort w Mandalay
Do Mandalay docieramy nocnym autobusem z Yangon za 10 000 kiatów od osoby. Dzięki nowej autostradzie podróż trwa jedyne 9 godzin. Uatrakcyjniają ją teledyski puszczane w autobusowym TV, którym towarzyszy muzyka tak głośna, że zastanawiam się, czy Birmańczycy nie mają czasem problemów ze słuchem. Mniejszą atrakcją są za to wymiotujący co chwila lokalni pasażerowie. Na prostej drodze! Nie chciałabym chyba widzieć, co dzieje się na serpentynach. I oczywiście w nocy klimatyzacja szaleje, więc bez dodatkowych warstw wierzchnich można nieźle zmarznąć.

W Mandalay po krótkich rozważaniach i negocjacjach decydujemy się wynająć kierowcę z autem na dwa dni, który nas obwiezie po okolicznych atrakcjach – rzecz raczej nie do zrobienia na własną rękę w tym czasie. Trochę szalejemy z budżetem, bo wynosi nas to w sumie 100 000 kiatów, ale myślę, że warto zainwestować.

Pierwszy dzień to okolice bliższe. Najpierw Amarapura, gdzie obserwujemy wraz z setką innych turystów poranny rytuał karmienia mnichów w klasztorze Maha Ganayon Kyaung. Na szczęście mnichów jest tu ciągle więcej, niż odwiedzających. Zabawne jednak, jak podróże zmieniają perspektywę – chociaż turystów nie jest aż tak dużo, to miejsce wydaje się być bardzo turystyczne. Ciekawe, jak bardzo turystyczna jest teraz Wieża Eiffla?

Mnisi z klasztoru w Amurapurze

Następnie zahaczamy o warsztat tkacki, gdzie możemy podpatrzeć, jak produkuje się longi, tradycyjną „spódnicę” noszoną tutaj zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Zaczynamy podśmiewać się, że wychodzi nam taka standardowa wycieczka fakultatywna. Ale później z każdym nowym miejscem robi się coraz ciekawiej.

W Sagaing wjeżdżamy na wzgórze, z którego pięknie widać okolicę, w szczególności jakieś 500 złotych stup wyrastających z lasów na zboczach gór rozciągniętych nad rzeką Irrawady. Potem wyruszamy na północ, do Mingun. Tutaj z kolei wspinamy się na stupę, która byłaby największa, gdyby nie przerwano jej budowy już prawie na samym początku i wchodzimy do środka największego dzwonu na świecie, który wisi i nie jest pęknięty. Poza tym opijamy się sokiem z kokosa, zaglądamy do białej, rzadko odwiedzanej przez turystów świątyni gdzieś na uboczu i podglądamy życie mieszkańców miasteczka oraz ptaki wyjadające na straganach jedzenie przyszykowane na sprzedaż.

Stragan z jedzeniem w Mingun

Z Mingun pędzimy do miejscowości Inwa. Po szybkim obiedzie wskakujemy na łódkę i przeprawiamy się przez rzekę. Ponieważ czas nas goni, wypad tutaj trochę nam się nie udaje. Przede wszystkim zmuszone jesteśmy skorzystać z opcji przejażdżki drogimi bryczkami (cztery osoby na bryczce to za ciężko dla konia – tłumaczy nam właściciel bryczek, co oczywiście tyczy się tylko tego miejsca, bo w Amurapurze widzimy całą ośmioosobową, lokalną rodzinkę jadącą taką bryczką). A po drugie, w zasadzie objeżdżamy okolicę nie zatrzymując się na dłużej nigdzie poza jedną wieżą. Tę część wycieczki można by albo ominąć, albo poświęcić na nią więcej czasu.

Zwieńczenie dnia to zachód słońca nad najdłuższym na świecie mostem tekowym w Amurapurze. I chociaż tu też pełno turystów, to atmosfera tego miejsca bardzo mi się podoba. Idziemy na spacer wzdłuż całej długości mostu. Po drugiej stronie zaczepia nas mnich z lokalnego klasztoru, który próbuje z nami porozmawiać po angielsku. Niewiele nam z tego wychodzi, bo chociaż staramy się zapomnieć o gramatyce, nie odmieniać czasowników, i jak najbardziej upraszczać słownictwo, mamy wrażenie, że my swoje, a on swoje. Generalnie wychodzi nam z rozmowy, że w klasztorze praktycznie nie poświęca się czasu na medytację, cała rodzina chłopaka to politycy, a on sam ma dwa tysiące lat.

Drugi dzień to wypad do Pyin U Lwin. Nasz kierowca zabiera na przejażdżkę też swoją żonę i córeczkę, która niesamowicie nas rozbawia w czasie podróży. Stara toyota dzielnie wspina się pod górę, ale w pewnym momencie musimy zrobić przerwę na chłodzenie silnika. Polega ono na polewaniu go zimną wodą z gumowego węża. Proste, a skuteczne.

Pierwszy przystanek to wodospady Dat Taw Gyaik. Już półgodzinne schodzenie w dół zapowiada, że z powrotem będzie niełatwo. Widoki na dole przepiękne, ale wspinanie się pod górkę faktycznie wymaga żelaznej kondycji. Pocieszające jest to, że dwie miejscowe szesnastolatki, które idą z nami, by na dole sprzedać nam wodę, też pocą się przy podchodzeniu. Mimo to są w stanie jeszcze wachlować nas na przystankach i pomagać przy wspinaniu się. Zziajane docieramy do samochodu.

Dalej krótkie odwiedziny u Buddy, który spadł z ciężarówki w trakcie transportu do Chin i postanowił zostać w Birmie. Termometr wskazuje 33 stopnie, ale mamy wrażenie, że jest chłodniej. Potem obiad i spacer po okolicy wodospadów Pwe Kauk. To takie miejsce wypoczynku lokalesów, którzy zaglądają tu całymi rodzinami. Niektórzy kąpią się w zatoczkach, inni robią w nich pranie, a dookoła pełno straganów z mydłem i powidłem (no dobra, z winem i słodyczami).

Jedziemy też do wypasionych ogrodów Kandawygi. Wstęp kosztuje 5 dolarów od głowy i nie ma opcji znegocjowania ceny. No nic, przynajmniej udajemy, że nie mamy aparatów fotograficznych i unikamy opłaty za nie. Miejscówka naprawdę ładna, spacer przyjemny, chociaż najciekawsze w tym miejscu są ogrodniczki w charakterystycznych chińskich stożkowych kapeluszach obsadzające rabaty kwiatkami.

Ogrody Kandawygi

Przychodzi czas na wizytę w samym mieście. Spacerujemy przez targ, a potem uliczkami Pyin U Lwin. Ludzie najczęściej szeroko uśmiechają się na nasz widok, dzieci machają i pozdrawiają. Nikt nie odmawia, kiedy pytam się, czy mogę zrobić zdjęcie. Gdzieś na rogu przyłączam się do kilku mężczyzn grających chinlon czyli jakby tutejszą odmianę zośki, gdzie szmacianą piłeczkę zastępuje jej rattanowa odmiana. Z miasteczka nasz kierowca pędzi na złamanie karku na punkt widokowy. Słońce jak na złość chowa się wcześniej za jakimiś chmurami, ale i tak widoki na okoliczne góry są świetne. Równie świetni są panowie z ciężarówki wiozącej jaja, którzy zatrzymują się przy nas tylko po to, żebyśmy zrobiły im zdjęcie.

Wieczór to z kolei trochę kultury. Zaglądamy do miejscowego teatru marionetkowego. Fajny pokaz trwa godzinę i jedyne, co irytuje, to jakaś skrzecząca piszczałka. Laleczki pokazują różne tańce, a żeby było zabawnie, na zakończenie szoł jedna z marionetek prezentuje złą twarz (czyt. genitalia), a później ma za swoje złe zachowanie przepraszać widzów w różnych językach. Polskiego nie słyszymy, więc po seansie postanawiamy nauczyć miejscowych, jak się przeprasza po polsku. Pshe-pra-sham prawie im wychodzi. Jak ktoś będzie w Mandalay i wybierze się na pokaz, proszę sprawdzić, czy się nauczyli

Teatr marionetek w Mandalay

W ten sposób mijają nam dwa dni w Mandalay. Przychodzi czas, by ruszyć dalej – łódką do Bagan, gdzie czekają na nas malownicze stupy…

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

2 komentarze

  1. Michał pisze:

    “Generalnie wychodzi nam z rozmowy, że w klasztorze praktycznie nie poświęca się czasu na medytację, cała rodzina chłopaka to politycy, a on sam ma dwa tysiące lat.” klasztor ma dwa tysiące lat czy ten chłopak?? xDD

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!