Przystanek w Kalaw

Zdezelowany autobus podskakujący na nierównej, wąskiej drodze znowu się zatrzymuje. Nie wiem już, czy zbiera siły do kolejnego podjazdu pod ostrą górkę, czy raczej jest to przerwa na zrzucenie kilku pakunków z dachu. Kalaw – ktoś krzyczy, ale nie jestem pewna, czy się nie przesłyszałam. Kalaw? Wysiadamy? – zastanawiam się i nadal nie wierzę, ale w tym momencie do autobusu wchodzi brodaty Sikh w turbanie z nazwą naszego hostelu i imieniem Agi na tabliczce. Jesteśmy na miejscu! Wysiadamy!

W autobusie z Bagan do Kalaw
Podróż z Bagan do Kalaw zaczyna się o 3:30 nad ranem i wszyscy nam mówią, że trwa przynajmniej 12 godzin. Jest to chyba jedyna trasa pomiędzy głównymi miejscowościami z czworokąta Rangun-Inle-Mandalay-Bagan, którą obsługują wyłącznie lokalne autobusy. I fakt, jest bardzo lokalnie. Dostajemy miejsca na samym końcu pojazdu. Nasze plecaki lecą na dach. Obok mnie starsza pani i dwie młode dziewczyny kucają, bo na podłodze pod ich fotelami (o ile można to nazwać fotelami) leżą jakieś wielkie jutowe wory wypełnione nie wiadomo czym.

Birmańczycy zajmują nie tylko wolne miejsca w sensie foteli, ale praktycznie każde wolne miejsce w autobusie. W przejściu rozstawione są plastikowe krzesełka, na których można usiąść. Kilka osób tłoczy się tuż przy kierowcy. Parę kolejnych jedzie na dachu. Paradoksalnie jest to autobus, w którym spotykamy największą ilość turystów – zajmują prawie połowę siedzeń. W autobusie do i z Kinpun byłyśmy tylko my, podobnie jak w tym z Rangunu do Mandalay. Ale nic dziwnego, alternatywą jest samolot za 70 dolarów, a taki autobus jeździ tylko raz dziennie i kosztuje 10 500 kiatów (jakieś 14 dolarów).

Autobus z Bagan do Kalaw

Birmańczycy mają słabe żołądki. Bardzo słabe. Okej, rozumiem ich poważne nudności na wąskich i stromych serpentynach, kiedy przejeżdżamy przez góry, ale na prostej drodze zanim do nich dojedziemy? W tych górach zresztą serpentynki to największa atrakcja obok samych widoków przez okno. A czasem jedno łączy się z drugim – wystarczy wyjrzeć głębiej, żeby zobaczyć przepaść, którą od wąskiej drogi nie oddziela prawie nic. Pierwszą radosną myśl, że przecież na zboczach nie widać żadnych wraków samochodów tłumaczę sobie potem tym, że przecież zarasta je gęsta dżungla, więc jeśli coś się zsunie w dół, to i tak nie będzie można tego dostrzec w gęstwinie drzew.

Jest jeszcze pył. Przydrożne rośliny są nim pokryte w takim stopniu, że momentami wyglądają jak rzeźby z piaskowca. Wdziera się on przez każdą szczelinę i każde otwarte okno. Osiada na skórze, włosach, ubraniu, wpada do nosa i gardła. Z tego powodu okna często są przymknięte, co powoduje, że autobus w promieniach słońca staje się piekarnikiem na kołach. Natomiast kiedy już w desperacji okno się otworzy – zapylony wiatr hula po wnętrzu pojazdu jak szalony.

Na trasie z Bagan do Kalaw

Nic więc dziwnego, kiedy niespodziewanie po 10 godzinach (z oczekiwanych co najmniej 12) docieramy do celu. Już chyba z tego powodu jestem szczęśliwa, a do tego dochodzi jeszcze samo Kalaw, które okazuje się być wolnym od zgiełku górskim miasteczkiem. Dzięki położeniu na niecałych 2000 m n.p.m. temperatury w dzień są tutaj nieco niższe, niż na przykład w Bagan, więc spacer jest niezwykle przyjemny. Wieczorem, po kolacji mój dobry nastrój pozwala mi stwierdzić, że nawet ten autobus nie był taki straszny.

O ile temperatury za dnia w Kalaw są idealne, to w nocy robi się tu niemalże Syberia. Słupek rtęci spada do 10 stopni, więc wychodząc po zmroku warto wziąć ze sobą bluzę, a w hostelu od razu wsunąć się pod ciepły koc. W naszych pokojach na każdym łóżku przygotowane są co najmniej dwa.

Niestety również w Kalaw spotykamy się z pierwszym mało przyjemnym incydentem – bo chyba jeszcze nie niebezpiecznym. Co smutniejsze, bierze w nim udział nasz rodak. Witek, pięćdziesięciokilkulatek podróżujący samotnie po Azji wpada do nas do pokoju już wieczorem, kiedy właściciele hostelu przenoszą nam czwarte łóżko akurat z jego pokoju, gdzie mieszka sam. Z na wpół opróżnioną flaszką jakiegoś trunku radośnie oznajmia nam, że zamiast przenosić łóżko, jedna z dziewczyn powinna iść do niego. Jednak główny popis daje w nocy, kiedy dobija się do nas do pokoju klnąc i krzycząc, żebyśmy go wpuściły, a potem tłumacząc, że gdzieś w tym przeniesionym łóżku jest jego telefon. Kiedy stanowczo odmawiamy stwierdza: dziewczyny jesteście do dupy! Nie wiem, co z tym jego telefonem, ale podobno nad ranem robi też chryję właścicielom.

A my nad ranem wybieramy się do Pindaya. Kusi nas przede wszystkim poranny targ, głównie warzywny – poprzedniego dnia kupujemy sobie pomidory, awokado i cebulkę i dodajemy je do naszego standardowego jajecznego śniadania. Poza zakupami spożywczymi zaopatrujemy się też w lokalne wyroby typu longi i torebki na ramię. W czasie, kiedy Aga i Kasia wybierają koszyki, ja z Mają idziemy na poszukiwanie pomidorów. Wreszcie wybieramy takie z powerem – co ciekawe, jako odważnik nierzadko służy tutaj bateria.

Na targu w Pindaya

Pindaya to nie tylko bazar. Są tu też takie atrakcje jak jaskinia pełna statuetek Buddy, klasztor, w którym za jednym z mnichów ugania się kogut i manufaktura papierowych parasolek. Zwieńczeniem dnia jest natomiast przepyszna kolacja, na którą zamawiamy sobie m.in. miłosny smażony ryż z kurczakiem i orzechami nerkowca. Potrawa okazuje się być zwykłym smażonym ryżem z kurczakiem i owocami nerkowca, przykrytym ryżem z napisem love. Urocze…

Love fried rice with chicken and cashewnut

Gdyby nie to, że akurat kolejnego dnia rozpoczyna się dwudniowy trekking nad jezioro Inle, chętnie zostałabym dłużej w Kalaw, bo można się tu poczuć naprawdę wakacyjnie. W związku z trekkingkiem postanawiamy jednak chwilę dłużej wypocząć w kolejnym miejscu, do którego już jutro rozpoczniemy wędrówkę :)

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

6 komentarzy

  1. Ania pisze:

    Z tymi plastikowymi krzesłami w przejściu to niegłupi pomysł. Jak będziesz lecieć do Barcelony, to zabierz ze sobą, bo w metrze w środku tygodnia sama marzyłam o takim birmańskim patencie:)

  2. mira pisze:

    Mam nadzieję, że znasz przepis na ten miłosny ryż z kurczakiem. Wygląda smakowicie, może po powrocie coś przygotujesz?:)

  3. mira pisze:

    Do trzech razy sztuka, Ty pierwsza spróbujesz:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!