Adios, Dominikano!
Jestem już w domu. Biały piasek i palmy zamieniły się w biały śnieg i świerki. Sześć stref czasowych i jakieś 40 stopni Celsjusza różnicy. Na jakiś czas (zapewne dość długi) żegnam kraj bachaty i merengue, panów z maczetami, palm kokosowych, kurczaka z ryżem i fasolą, przepełnionych do granic możliwości guagua i uśmiechniętych, otwartych ludzi…
W poniedziałkowy poranek po nocnej wizycie w Boca Chica budzimy się bez problemów. Szybkie spojrzenie za okno. Szare chmury. Kiedy idziemy na śniadanie zaczyna siąpić deszcz, ale mimo wszystko ciągle jest gorąco. Wilgotność powietrza zaczyna dawać się we znaki. Śniadanie jak zwykle w Giulia’s, włoskiej knajpce która oprócz pysznych kanapek z tuńczykiem serwuje darmowe WiFi. Albo, jak kto woli free wait five :)
Po śniadaniu ostatnie zakupy – trzeba zaopatrzyć się w pamiątki i pocztówki. Szczególnie przypadają mi do gustu tutejsze drewniane maski. Klara w tym czasie idzie z Jasonem posnurkować, choć pogoda nie najlepsza do tego. A później trzeba się spakować. Jestem pozytywnie zaskoczona, że wszystko bez problemu mieści mi się w plecaku. Chociaż wydaje się, że przybyło mu z pięćdziesiąt kilo. Żegnamy się z Jasonem i nowymi norweskimi znajomymi i idziemy dzielnie na przystanek złapać guagua do Higüey. Albo do San Pedro de Macorosis i dalej do Higüey. Albo do La Romana i dalej… Cokolwiek, żeby dostać się do Punta Cana.
I wtem! Przed przystankiem zatrzymuje się biały busik, a młody chłopak proponuje nam podwiezienie. Dokąd chcemy? Higüey – nie ma problemu. Punta Cana – spoko. Okazuje się, że to minibus transferowy jednego z niemieckich touroperatorów, który akurat dowozi gości na lotnisko w Punta Cana. Idealnie. Wrzucamy plecaki i ruszamy w drogę, zatrzymując się jeszcze na chwilę po turystów w Bayahibe. Kiedy dojeżdżamy do Punta Cana jest już ciemno i leje deszcz. Miguel, kierowca busika, wysadza nas na skrzyżowaniu, gdzie możemy złapać autobus do Bávaro. Czekamy, czekamy… w końcu nadjeżdża. 45 pesos od osoby i jedziemy. Po jakichś dwudziestu minutach el cobrador obwieszcza: El Cortecito! Trzeba wysiadać.
I tak docieramy do El Cortecito Inn, hotelu, w którym spędziłyśmy pierwszą noc. Śpimy tam też ostatnią. Tym razem z imprezowni obok dudni Eminem, co nie ułatwia zasypiania. Z kolei rano, po otwarciu drzwi do łazienki atakuje nas chmara komarów. Skąd one się tam wzięły – wczoraj ich nie było, okna nie ma, a drzwi całą noc zamknięte? Pakowanie po raz kolejny, tym razem już tak dokładnie, na samolot, a potem idziemy po raz ostatni na dominikańską plażę.
Na śniadanie umawiamy się z Koenem, z którym spędzamy resztę dnia. A to wszystko dlatego, że nasz samolot do Frankfurtu ma 5 godzin opóźnienia. Zabieramy z biura Koena nasze zimowe kurtki, które zostawiłyśmy mu na początku podróży, żeby nie targać ich ze sobą po całej Dominikanie, idziemy na ostatniego drinka, a potem – jako, że wieje i zanosi się na deszcz – zaszywamy się u niego w pokoju i oglądamy film. Aż w końcu przychodzi czas, że trzeba jechać na lotnisko. Z biletami stand-by jest tak, że musimy czekać, aż odprawią się wszyscy inni pasażerowie i zostaną wolne miejsca. Na szczęście są, w dodatku Koen poprosił obsługę, żeby zablokowała dla nas dwa obok siebie i przy oknie, więc ogólnie jest bardzo dobrze. Lecimy.
Po ośmiu godzinach lądujemy w zaśnieżonym Frankfurcie. Odprawa, trzeba odebrać bagaż. Plecak Klary wyjeżdża szybko, ja na swój czekam… i czekam… i czekam, aż taśma zatrzymuje się, a mojego bagażu nie ma. Cóż, trzeba się zgłosić do lost and found. Pani z obsługi doradza mi, żeby sprawdzić jeszcze w dziale z bagażem niewymiarowym. I jest! Ja wiele rozumiem, ale plecak waży jedyne 19 kilo, choć to i tak o 7 kilogramów więcej, niż jak leciałam na Dominikanę. Ta wilgoć…
Dalej już bez problemów. Szybko odprawiamy się na lot do Warszawy i choć to dopiero za 5 godzin, oddajemy plecaki. Potem znajdujemy ustronne krzesełka i idziemy spać. Samolot do Warszawy jest opóźniony o parę minut, za to jak już dolatujemy do Polski to musimy krążyć trochę w powietrzu i czekać, aż odśnieżą pasy na Okęciu.
Odzwyczaiłam się już trochę od śniegu i mrozu przez te kilkanaście dni. Trzeba się znowu przyzwyczaić :)

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
Wierzę, że mogłaś się odzwyczaić od śniegów i mrozów;)
Uważaj teraz na siebie, żebyś się tak nie przeziębiła jak ja!
przyjemności!
Więc witamy w Polsce…
Dzięki Ania i mam nadzieję, ze szybko wrócisz do zdrowia :)
Pozdrawiam ciepło, mimo mrozów!
już prawie wróciłam, bo nie ma teraz czasu na chorowanie;)
pozdrawiam!
A w Nowym Roku życzę wielu wspaniałych podróży i zdjęć:)
Zahartujesz się trochę tym mrozem :)
Pozdrawiam!
Brrr, nie lubię się hartować :D
Ania, i wzajemnie oczywiście!
To straszne, jak w podróży “namakają” torby i plecaki :P
Witaj w Syberii!
Właśnie. Ja wyjechałam mając leciutki, 12-kilowy plecaczek. A niech ktoś sobie pojedzie np z dozwolonymi 20 kilogramami? Wracać będzie z co najmniej 30. I płać teraz za nadbagaż, pewnie z 10-12 dolarów za kilo. Najdroższa woda na świecie :D
złodzieje normalnie, nie dość że butelek z wodą w podręcznym nie można mieć to jeszcze koszą za wodę w (na:)) plecakach :D
wybitna kombinatoryka! tak się zarabia pieniądze na biednych turystach :D
A ja tu czekam na sylwestrowe relacje z Dominikany…Ale dotychczasowe relacje jak zwykle u Cibie Ewa bardzo ciekawe.
Pani Jolu, sylwester pod śniegiem w tym roku. Musze trochę odpocząć :)))
Samych dobrych chwil w 2011 życzę!
Wszystkiego dobrego na nowy rok! Mnóstwa podróży i wszystkich spełnionych marzeń :) Postanowienia noworoczne są :)?
Dzięki Patryk i wzajemnie!
Postanowień nie ma. Wolę coś po prostu robić, niż postanawiać ;)
A ja sobie daje realne do wykonania zadania. W tamtym roku postanowiłem, że nauczę się biegle angielskiego – i w wakacje byłem w Anglii, nie miałem żadnych problemów :) Wystarczyły dwa miesiące intensywnego kursy, cały luty i cały marzec uczyłem się i się nauczyłem :D
W tamtym roku postanowiłem jeszcze, że będę chodził raz w tygodniu na basen – tak mi się spodobało że czasami chodzę dwa razy w tygodniu ;) I zastanawiam się poważnie czy nie zrobić kursu na ratownika.
W tym roku postanawiam zacząć gdy stopnieje śnieg jeździć na rowerze kilka km dziennie :) I już się nie mogę doczekać. To moje jedyne w tym roku postanowienie.
I ja nie mówię, że “muszę” coś zrobić. Ja mówię sobie, że to “chcę”, że mi to pomoże, ułatwi życie i sprawi frajdę. Najgorszy błąd przy postanowieniach to wmawianie sobie, że cokolwiek musimy. NIC NIE MUSIMY. Jesteśmy panami swojego życia i nie musimy się do niczego zmuszać :)
Pozdrawiam
Nic nie musimy – dobrze powiedziane!
Alez mnie czeka nadrabiania zaległości! Szczęśliwego Nowego Roku!
Przyjemnego czytania! :D