Kenijski odlot, czyli trochę inna perspektywa
Na lądowisku (bo na miano lotniska to miejsce chyba nie zasługuje) w Ukundzie panuje chaos, który ogarniają tylko miejscowi. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, kiedy podchodzę do kontroli bezpieczeństwa i kładę plecak na taśmie. Dwójka panów wyglądających na ochronę tym mocniej mnie ignoruje, im głośniej brzęczy bramka. No tak, dwa telefony w kieszeniach. Z maszyny wyjeżdżają moje rzeczy. Dokąd teraz? Rozglądam się po korytarzu, bo nie mam ani biletu, ani karty pokładowej, ani żadnego innego dokumentu świadczącego o tym, że za chwilę mam polecieć do Masai Mara. O, poczekalnia. Ktoś mnie w końcu zauważa w grupie innych zdezorientowanych pasażerów i wręcza mi wydruk biletu, każąc czekać na samolot. Wyglądam przez okno i widzę maleństwo, którym za chwilę mam lecieć. Lecieć? To na pewno poleci…?
Jak będą wolne miejsca to usiądź po lewej stronie, może zobaczysz Kilimandżaro – radzi mi uśmiechnięty pan z obsługi, który w końcu zabiera się za wyczytywanie listy pasażerów. Jest jedno wolne siedzenie po lewej stronie. Maszyna, którą lecimy, to czeskiej produkcji Let 410. 18 miejsc dla pasażerów, dwóch pilotów, zero personelu pokładowego i brak toalety. Instrukcje bezpieczeństwa przekazuje jeden z pilotów. Są krótkie. Zapnijcie pasy, wyłączcie komórki. Przyjemnego lotu. Pół godziny później zauważam, jak jeden z pilotów wysyła smsa.
Start jest łagodniejszy, niż myślałam. W kabinie śmierdzi benzyną i spalinami. Wyobrażam sobie panikę, jaka wybuchłaby na pokładzie potężnego boeinga, gdyby ktoś poczuł taki zapach. Albo gdyby w czasie deszczu zaczęły przeciekać drzwi, jak to się dzieje w czasie mojego lotu powrotnego. Tutaj panuje stoicki spokój. Czuję leciutkie wciśnięcie w fotel i już wznosimy się w powietrze, robiąc zakręt nad błękitnymi wodami Oceanu Indyjskiego. Przez okno widzę, jak po horyzont ciągnie się biała smuga, czyli jedna z podobno najładniejszych plaż Afryki – Diani.
Kończymy zakręt i kierujemy się na zachód, w głąb lądu. Rzucam jeszcze okiem na Ukundę, z której właśnie wystartowaliśmy. Samolot ciągle się wznosi, ale robi to bardzo łagodnie. Jestem pozytywnie zaskoczona – wyobrażałam sobie, że będzie trząść jak na wyboistej drodze, a lot jest wyjątkowo spokojny. Od czasu do czasu lekko zatrzęsie, ale poza tym sama przyjemność.
Jeśli widzisz słonia i jest on czerwony, to znaczy, że jesteś w Parku Narodowym Tsavo. Z wysokości około 3 000 metrów słoni nie udaje mi się dostrzec, ale patrząc na kolor ziemi nietrudno domyślić się, nad jakim obszarem przelatujemy. Taka a nie inna barwa bierze się z dużej zawartości tlenków żelaza w glebie. Utytłane w tej właśnie ziemi i pokryte tym kurzem szare słonie afrykańskie przybierają rdzawą barwę.
Kiedy nasz samolocik spokojnie przelatuje przez kolejne obłoczki, za oknem krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Oto już zamiast rdzawoczerwonej ziemi mamy zielony patchwork. Stosunkowo duże pola oddzielone są nieutwardzanymi drogami. To plantacje sizalu, z którego produkuje się niezłej jakości sznury.
Plantacje znajdują się w pobliżu miasta Voi. Według lokalnej legendy jego nazwa upamiętnia handlarza niewolników o imieniu Kivoi, który osiedlił się w okolicy przed około 400 laty. Ale czemu Kenijczycy chcieliby w ten sposób uwieczniać osobę zajmującą się handlem ludźmi – tego nie potrafię pojąć.
Zabudowania powoli znowu ustępują przyrodzie i oto mamy już za oknem Wzgórza Taita. Najwyższe z tutejszych wzniesień, Vuria, ma wysokość 2228 m n.p.m. a przecież to tylko wzgórza. Co maja powiedzieć nasze piękne góry Bieszczady, których najwyższy szczyt w Polsce sięga jedynie 1346 m n.p.m.?
Ale nawet Vuria jest ledwie pagórkiem przy najwyższej górze Afryki, Kilimandżaro – 5895 m n.p.m. Kręcę się w fotelu i przyklejam nos do okienka wypatrując tego wierzchołka, ale poza ziemią, która znowu przybiera rdzawą barwę i śmigłem samolotu niewiele widzę.
Jednak czerwona gleba Tsavo nie jest nudna. Oglądana z góry wygląda trochę jak obrazy szalonego malarza…
…albo jakieś glonowate żyjątka oglądane pod mikroskopem. Jestem przekonana, że tak ciekawie wyglądające z góry obszary muszą mieć jakąś nazwę, ale żadnej – przynajmniej oficjalnej – nie udaje mi się odnaleźć.
Są też koryta rzek przecinające powierzchnię ziemi niczym żyłki życiodajnego płynu. Nietrudno je dostrzec – to wstążki zieleni na tle czerwonej, wysuszonej ziemi.
Możecie wstawać z miejsc, wyglądać przez okno w kokpicie i robić zdjęcia jak będzie widać Kilimandżaro, ale proszę – tylko pojedynczo – mówi nam pilot jeszcze przed startem. I kiedy kobieta siedząca dwa miejsca przede mną wstaje i zaczyna fotografować coś przez przednią szybę, to już wiem. Góra na horyzoncie. Kiedy siada, też podchodzę do kokpitu. Niestety, całe Kilimandżaro wygląda, jakby ktoś je watą obłożył. Niestety najwyższy szczyt Afryki skryty jest za chmurami.
Przestaję wpatrywać się w horyzont i znowu przyglądam się temu, nad czym przelatujemy. A tu, co ciekawe, zaczyna się robić nieco bardziej zielono. Wydaje mi się, że to już kolejny kenijski park narodowy – Amboseli. Pojedyncze drzewa wyrastające ponad zarośla sawanny rzucają niewielki cień, w którym być może zwierzęta kryją się przed słońcem.
Przecieram oczy ze zdumienia. Chociaż wiem, że mamy końcówkę pory deszczowej, to takiej zieleni spodziewałabym się w Irlandii, a nie w Kenii. To już na pewno Amboseli, prawdopodobnie pozostałości po dawnym jeziorze, które w czasie opadów zmienia się w jedno wielkie bagnisko. Z wysokości ponad trzech kilometrów samochody z turystami na safari wyglądają jak maleńkie resoraki.
Dziwne uczucie w uszach zapowiada, że zaczynamy schodzić do lądowania. Drzewa robią się coraz większe, kątem oka dostrzegam kawałek brązowej ziemi. Zaraz, zaraz, gdzie asfaltowa nawierzchnia? No tak, za dużo się spodziewałam, a takiemu małemu samolocikowi wystarczy pas ubitej ziemi. Przystanek jest krótki, kilkoro pasażerów wysiada, wsiada kilkoro nowych i znowu wznosimy się w przestworza. Pod nami niewielkie stado jakichś antylop, prawdopodobnie gnu.
Po lewej stronie dostrzegam spory zbiornik wodny. To położone w Tanzanii słone jezioro Natron. Podobno w porze suchej, kiedy zasolenie znacznie się zwiększa, słonolubne organizmy nadają jezioru różowawą barwę.
A przed nami już rezerwat Masai Mara. Dwie i pół godziny w samolocie mijają jak z bicza trzasł. Mijamy lądowisko Musiara i lecimy do Kitcwa, gdzie po raz kolejny tego dnia podchodzimy do lądowania.
Pilot wyczytuje listę osób, moje nazwisko, śmiesznie przekręcone, pada jako ostatnie. Czas wysiadać.
Kiedy ja rozglądam się za kimś, kto ma na mnie tutaj czekać, samolocik kołuje na początek pasa. Za chwilę rozpędza się i odlatuje do następnej destynacji, wzbijając tumany duszącego kurzu.
Zaskakujące, o ile przyjemniejszy jest ten lot od tego, co oczekiwałam. Ale przede mną przygoda roku na safari w Masai Mara. Na całą dobę zapominam o lataniu aż do momentu, kiedy następnego dnia muszę wracać na wybrzeże. Ten sam samolot, dużo gorsza pogoda. Lecimy pod chmurami, od czasu do czasu przelatując przez nie, tak że za oknem nie widać nic poza szarością. Czasem pada, wyjście awaryjne trochę przecieka. Trzęsie nieco mocniej, ale nadal nie jest to męczące. Tym razem kawałek lotu po prostu przesypiam, bo wiem, że przy takiej pogodzie nie ma najmniejszych szans na zobaczenie Kilimandżaro.
I powiem szczerze, że chętnie polatałabym jeszcze takim samolotem. Albo nawet i mniejszym. Jest na sali jakiś pilot…? :)
Przewodnik po Kenii
O safari w rezerwacie Masai Mara, a także o wielu innych atrakcjach poczytasz w moim przewodniku po Kenii! Kliknij tutaj i kup :)
Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)
- Ewa a
ale zdjęcia niesamowite
Wow! To musiała być na prawdę niezła przygoda! Ale dla takich widoków myślę, że było warto! Bardzo fajny wpis.. Czekam na następne.. Tak bardzo marzy mi się pojechać kiedyś do Kenii…
Tak, na początku rochę się obawiałam, ale to była obawa przemieszana z ekscytacją, bo jeszcze nigdy nie leciałam takim maleństwem. Ale było super!
wowowowowow rewelacja szczególnie te foty z Tsavo! Piękne!
dziękuję :)
Ciekawe zdjęcia! Aż chciałoby się natychmiast odbyć taki lot.
Kilimanjaro strzeże swojego piękna. Rok temu wspinałam się na tę górę i dopiero drugiego dnia trekkingu, jak już byliśmy powyżej granicy chmur (3700 m, obóz II), ukazał się nam szczyt. Wędrówkę zaczynaliśmy w ciemno, że tak powiem ;-)
Wspinaczka na Kilimandżaro! Ile dni zajęło Ci zdobycie szczytu? Organizowałaś sobie wszystko na miejscu w Tanzanii?
Ewa, dopiero teraz znalazłam chwilę, żeby odpowiedzieć na Twoje pytanie. Swoje wyjazdy organizuję sama / wraz ze znajomymi, ale w tym przypadku, na początku organizacji okazało się, że kolega mojej koleżanki, z którą się wybierałam będzie prowadził grupę komercyjną na Kili i dołączyłyśmy do nich. Spisałam jednak kontakty do naszych przewodników, więc w razie czego mogę ich poszukać. Te lokalne firmy i przewodników jak najbardziej mogę polecić. Na Kili jest obowiązek przy wykupie pozwolenia na wspinaczkę wzięcia ze sobą (i opłacenia oczywiście) przewodnika, tragarzy, kucharzy, itp. Nie da się od tego uciec. Można jednak pojechać samemu do Afryki i wszystko to załatwiać na miejscu.
Lodowiec się szybko topi, widać to wyraźnie po zdjęciach z ostatnich dekad, więc nie zwlekaj długo ;-)
Warto!!!
Wcześniej dobrze jest poczytać, jak przygotować się na zwalczanie choroby wysokogórskiej. Przy zachowaniu pewnych zasad (są takie 4 podstawowe zasady), nie ucierpi się tak bardzo i najprawdopodobniej zdobędzie wysoki szczyt.
Nie napisałam jeszcze, że trekking trwa 5 dni (6 w przypadku opcji z aklimatyzacją – polecana, z obozu II (3700m) idzie się wtedy w górę na ok. 4200m i wraca na nocleg do obozu II). Zasada górska – pracuj wysoko, śpij nisko.
Super, dzięki wielkie za informacje! Jeśli możesz podesłać tutaj albo na maila (tu: https://www.dalekoniedaleko.pl/kontakt/ ) te namiary to będę mega wdzięczna :)
Jeśli chodzi o samą wspinaczkę to dowiadywałam się, że właśnie nie powinno się szarżować i zbyt szybko wchodzić na górę, niektórym zajmuje to wszystko nawet i tydzień.
Mogę jeszcze spytać o koszty zorganizowania sobie tego na miejscu, mam na myśli właśnie przewodnika, kucharza itp.?
Zachwycajace widoki i przednia relacja ;)
A takim samolotem (i to nad Afryka!) tez bym sie chetnie przeleciala :)))
Ewo, zabieram sie do czytania reszty :))
Zapraszam, Kasiu! Ja do Ciebie też chętnie zajrzę, ale dopiero wieczorem, bo pracuję jeszcze ;)
Ale ślicznie!
Takie małe samolociki są najlepsze;)
Są świetne, chcę jeszcze ;)
Z chęcią bym poleciała takim samolocikiem. Nie wiem czy nie dostałabym zawału, ale musi to być cudowna przygoda.
Jest super, polecam :) Na uspokojenie są piękne widoki za oknem :)
Dziekuje za opis, bardzo mi sie podobał, zobaczylam kawalek Afryki ale tak prywatnie. Przesylam pozdrowienia
Ale pieknie wszystko ujelas! Zdjecia pierwsza klasa!
Zdjęcia z lotu ptaka! Ulubione i niezwykłe ;) ;)
Fajne widoczki.
Najfajniejsze ;)
Coś na ten temat wiempodobnym turbośmigłowym samolotem lecieliśmy z Keni na Zanzibar. Był tak mały, że gdy wsiadaliśmy widziałam nasze bagaże. Okropnie się bałam, ale nie ukrywam lubię nowe doświadczenia. Pozdrawiam.
Jakie linie to były? :)
Precision Air- samolot w zielono-żółtym kolorze z namalowaną kozicą.
Jaki klimat na pokładzie… :)
Bardzo fajny :)
Daleko niedaleko hahah, tak właśnie zauważyłem. To nie było pytanie ;) Sam nie wiem gdzie bym robił więcej zdjęć: na pokładzie czy przez okno ;)
Pokład się szybko znudził a widoki za oknem jak w kalejdoskopie :D
Fakt! Zdjęcia nie kłamią :) A przelatywałaś nad rzeką? Nie przechodziły przez nią czasem jakieś antylopy ;)
No akurat niestety nie :)
Daleko niedaleko To jest okazja, żeby polecieć jeszcze raz ;) My wczoraj odbyliśmy pierwszy rejs krajoznawczy na wyspy Lyngor i widzieliśmy sarnę przedzierającą się przez wąską i płytką cieśninę między stałym lądem a zieloną wyspą. Sarna spacerująca po morzu :) Myślałem, że może zobaczymy jakieś foki, a tu tylko sarny morskie ;)
Hahhha zwierzęta potrafią zaskoczyć! A w październiku można zobaczyć jakieś foki? :D
Można, ale trudniej niż wiosną lub latem. Na tym wybrzeżu występuje tylko jeden gatunek – foka szara. Jesień to pora w której zbijają się w większe grupy, np na plażach Anglii, i rodzą młode. Zapasy tłuszczu gromadzą w czasie największej obfitości morza, czyli w miesiącach, w których słońce prawie w ogóle nie zachodzi. Wtedy najłatwiej je zobaczyć, zwłaszcza przy hodowlach ryb i ostryg :)
A na naszej trasie takich hodowli jest około dziesięciu :)
Ojej, nic przyjemnego :( Ja raz leciałam 4 osobową awionetką (w Peru nad liniami Nazca) i chyba już nie chcę powtarzać tego doświadczenia…
Ja czteroosobowym samolocikiem leciałam w sobotę i mi się podobało :) jednak to subiektywne jest :)
No na pewno :) Nasz cały czas zakręcał i przechylał się na boki żebyśmy dobrze widzieli co na dole, trwało to ok 40 minut i ostatnie kilka minut do lądowania pamiętam tylko wdech-wydech-wdech-wydech ;) Dobrze, że nic nie jedliśmy przed :)
Mały ale wariat
Mnie jednak każdy przeraża :/
Nawet duży?
Daleko niedaleko, niestety :/
Oj, to niełatwo :(