W rozgrzanym Rangunie

Rangun, zwany teraz w zasadzie Yangonem, jest dla mnie typowym dużym miastem południowo-wschodniej Azji. Gorący, tłoczny, hałaśliwy i lepki. Lepi się wszystko do wszystkiego, przede wszystkim nagrzane powietrze do ciała. Klei się mokra koszulka i kleją się brudni ludzie. Gwar, klaksony, pokrzykiwania ulicznych sprzedawców i ciche szepty cinkciarzy, którzy proponują wymianę wyprasowanych dolarów na kiaty. Wiedziałam, czego się spodziewać, jadąc do jeszcze niedawnej stolicy Birmy, a jednak po spokojnym, przyjemnym Inle to duży szok.

Ulica Rangunu
Chociaż trzeba przyznać, że to miejskie życie azjatyckie ma swój urok. W czasie wędrówki po ulicznych straganach fajnie zatrzymać się przy stoisku ze świeżymi owocami i wszamać pomelo albo soczystego arbuza. W takim upale nie chce się zbytnio jeść, więc owoc bez problemu zaspokaja głód.

Kręcąc się po uliczkach miasta w okolicy Sule Paya, gdzie mamy nasz hostel, warto popatrzeć do góry. Może to być nieco ryzykowne, bo wtedy dużo prościej wpaść do rynsztoku, który często przykryty jest popękanymi płytami, ale ponad poziomem straganów też dzieją się ciekawe rzeczy. To, co mi się podoba na górze – to stare budynki z czasów kolonialnych. Dawno nie odmalowywane, pokryte kurzem i ciemnym pyłem, czasem chałupniczo przerabiane by dopasować do wymagań mieszkańców. I oczywiście charakterystyczne dla Azji plątaniny kabli tak chaotyczne, że dla polskiego elektryka mogłyby być koszmarem.

Kamienica w Rangunie

My jednak snujemy się po tym mieście trochę jak duchy. Kompletnie niewyspane po nocnej podróży autobusem z Shwe Nyaung do Rangunu podjeżdżamy w końcu do świątyni Chaukhtatgyi Paya z ogromnym, leżącym Buddą. Po obejściu posągu postanawiamy iść w jego ślady i gdzieś na uboczu układamy się w podobnej pozycji, jak oświecony. Na szczęście w buddyjskiej świątyni jest to możliwe, bo nie wyobrażam sobie turystów śpiących na przykład w ławach kościoła katolickiego. A tak krótka drzemka trochę stawia nas na nogi.

Wytchnienie od ulicznego rozgardiaszu daje też popołudniowa wizyta w Shwedagon Paya, najważniejszym miejscu dla wszystkich buddystów z Birmy. Przepiękna, skrząca się na złoto stupa dominuje na wzgórzu, a wokół niej rozsiane są mniejsze i większe stupy i świątynki. Opowiada się, że do budowy wszystkich stup tutaj zużyto więcej złot niż mieści się w skarbcu Bank of England. A do tego trzeba doliczyć jeszcze krocie kamieni szlachetnych! Po obejściu platformy, na której ustawione są stupy można sobie przysiąść w cieniu, posłuchać buddyjskich śpiewów, poobserwować grupki turystów szukających najlepszego ujęcia Shwedagon i pielgrzymów odprawiających modlitwy. I trochę odpocząć od tego, co dzieje się na ulicach.

Shwedagon Paya

Od upału można też z powodzeniem odpocząć w zupełnie innym stylu – w kinie. Najtańsze bilety są po 600 kiatów (niecały dolar), ale świetne miejsca można mieć już za 1000 kiatów. W sali kinowej klimatyzacja ustawiona na idealnym poziomie, choć początkowo wydaje się, że będzie lodówka. Dwa kina obok siebie nie konkurują ze sobą zupełnie. W jednym sześć razy dziennie pokazywany jest w oryginale film Trzej Muszkieterowie, a w drugim Giganci ze stali . Przed seansem odgrywany jest hymn Birmy, a na ekranie wyświetla się powiewająca flaga kraju. Natomiast po seansie najbardziej zaskakujący jest syf, jaki pozostawiają po sobie widzowie – wszędzie na podłodze pełno łusek słonecznika, opakowań po ciastkach i okruszków.

Obserwując ulice Rangunu można dojść do wniosku, że Birma nie jest tak zamkniętym krajem, za jaki go uważałam. Chociażby te zagraniczne filmy w kinach. Widać to też na przykładzie elektroniki: Panasonic, Sony, Canon czy Hitachi to marki, które spokojnie da się tutaj znaleźć. Zamawiając kawę ma się dużą szansę na dostanie rozpuszczalnej Nestle, a kupić Coca-colę to żaden problem. Jednak mnie rozkłada na łopatki próba naśladowania Zachodu na przykładzie McDonalds. W pierwszej chwili widząc logo knajpy z fast-foodem jestem zdziwiona, że makdonalda da się znaleźć w Rangunie. Jednak w mgnieniu oka uświadamiam sobie, że to tylko podróbka… Zresztą, w menu nawet nie ma hamburgerów :)

Fast-food w Rangunie

Idąc na bazar Bogyoke Aung San zdaję sobie sprawę, że choć od wyjazdu z Rangunu do Mandalay minęło kilkanaście dni, to czuję się, jakby to było wczoraj. Czas w podróży mija strasznie szybko! A dzisiaj przychodzi w końcu ta chwila, kiedy po 18 dniach opuszczamy przepiękną Birmę i lecimy do Malezji…

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

4 komentarze

  1. Wspaniała ta Wasza wyprawa. Bardzo mi się podobają Twoje opisy, bo chwilami mam wrażenie, że prawie tam jestem :)

    • Ewa pisze:

      Cieszę się! W takich momentach kiedy czytam takie miłe komentarze, to aż podwójnie chce się pisać :))))

      Pozdrawiam już z Kuala Lumpur!

  2. tunezja-egipt pisze:

    Jak patrze na te zdjęcia, gdzie tak czyste i bezchmurne jest niebo to robi mi się cieplej. Brakuje mi upałów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!