W.J. Peasley: Ostatni koczownicy

Stwierdzenie, że świat zmienia się dynamicznie na naszych oczach – to wręcz banał. Popatrzmy na to, jak żyło się dziesięć lat temu, a jak teraz. Nowe technologie, rozwój, ulepszenia. A teraz wyobraźmy sobie świat, który stanął w miejscu. Tysiące lat temu. I do takiego świata wkraczamy my, i zaczynamy go zmieniać w mgnieniu oka. Nic już nie jest takie samo. Na to właśnie narażone są kultury słabsze od naszej.

W.J. Peasley: Ostatni koczownicy
Ktoś by powiedział – takie życie, przetrwa silniejszy. Fakt, ale silniejszy powinien też słabszego ochraniać. Tylko w jaki sposób? Podejrzewam, że to pytanie niejednokrotnie zadawał sobie W.J. Peasley kiedy wyruszał na wyprawę do serca Australii po to, by uratować dwoje ostatnich Aborygenów żyjących dokładnie tak, jak ich przodkowie. Okolicę zniszczyła długotrwała susza, a bez wody na pustyni ciężko przetrwać. Warri i Yatungka próbowali. O ich ocalenie poprosili współplemieńcy, którzy zdążyli poznać już cienie i blaski cywilizacji przywiezionej do Australii przez białego człowieka.

Ostatni koczownicy to fascynująca książka, która porusza niezwykle trudne tematy. Chociaż napisana została trzydzieści lat temu, a opisuje wyprawę z 1977 r., to dylematy w niej wspomniane – mimo tak szybko zmieniającego się świata – są nadal aktualne. Czy wymierające kultury otaczać specjalną opieką? A co jeśli ta opieka sama w sobie będzie ingerencją? Czy pozostawić je na pastwę losu i tylko obserwować? A może zupełnie o nich zapomnieć? I co jest ważniejsze – kultura czy pojedynczy człowiek?

Z takimi pytaniami musiał zmierzyć się Peasley kiedy starszyzna plemienna poprosiła go o udanie się na Pustynię Gibsona i odnalezienie ostatniej pary aborygeńskich koczowników. Wiedział bowiem, jak wygląda życie w rezerwacie i nie był pewien, czy pozostawieni w outbacku Warri i Yatungka nie będą bardziej szczęśliwi, niż sprowadzeni z powrotem na łono plemienia, które w dużym stopniu zatraciło swoje tradycje i kulturę. Z drugiej strony brak pomocy oznaczał dla tej dwójki pewną śmierć.

Autor tłumaczy się zatem z podjętej decyzji, przedstawia za i przeciw i wyjaśnia powody, dla których zdecydował się pojechać na pustynię w poszukiwaniu koczowników. Pokazuje przy tym nie tylko swój punkt widzenia, ale także wahania i wątpliwości człowieka będącego przedstawicielem ginącej kultury – Aborygena Mudjona, dawnego przyjaciela Warriego. Mudjon towarzyszył Peasley’owi w ekspedycji poszukiwawczej.

Będę szczera, książka sama w sobie napisana jest w dość nudny jak dla mnie sposób. Autor z kronikarską dokładnością opisuje poszczególne etapy podróży, napotkane przeszkody i kolejne odkrycia. Nawet fragmenty, w których czytamy o przepięknych malowidłach naskalnych czy bezkresnym, pustynnym krajobrazie, nie są na tyle plastyczne, by odmalować te obrazy w wyobraźni. Jednak sam urok snutej opowieści jest tak duży, że czasem ciężko odłożyć Ostatnich koczowników na bok.

Bo to nie tylko dziennik z ekspedycji ratunkowej. To także staranny opis historii Aborygenów i próba objaśnienia ich kultury oraz tego, dlaczego nie miała ona najmniejszych szans w starciu z tym, co do Australii przywieźli biali odkrywcy. To też historia miłości, która sprawiła, że Warri i Yatungka jako ostatni koczownicy nie porzucili stylu życia swoich przodków i nie przenieśli się w bardziej przyjazne tereny. Taka kombinacja sprawia, że książka staje się niezwykle ciekawa, a problemy w niej poruszane – uniwersalne.

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

2 komentarze

  1. Fabuła książki wydaje się dość interesująca w szczególności, że dzisiejszy świat nabiera coraz szybszego pędu rozwoju. Wielu ludzi wpada w ten wir i zatraca, swoją kulturę i tradycje. Myślę, że za parę lat, życie bez elektroniki i udogodnień będzie niezłą atrakcją.

    • Ewa pisze:

      Myślę, że już nawet jest.

      Ilu z nas potrafi chociażby wyjechać na wakacje i odciąć się od internetu czy telefonu? Mi się ostatnio udało w 2008 r. na dwa tygodnie.

      Ale, z drugiej strony, prowadzenie bloga zobowiązuje, więc ja to mam wymówkę :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!